Zagubieni w mroku dusz Tom 2-pdf - PDF Free Download (2024)

Korekta Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Zbigniew Foniok Tytuł oryginału The Risk of Darkness Copyright © Susan Hill 2005. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5490-6 Warszawa 2015. Wydanie II Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA [emailprotected]

1 O wpół do ósmej Lynsey Williams spakowała rzeczy do sportowej torby, osłoniła sałatkę z łososia folią kuchenną, napisała na karteczce: „Matt, jedzenie masz w lodówce”, i wyszła. Matt był teraz na tych oświetlanych reflektorami kortach, gdzie po szkole trenował z chłopakami. Kiedy szła ulicą Świętego Łukasza, zastanawiała się, dlaczego niektórym parom wydaje się, że tak trudno jest żyć wspólnie, mieć wspólne sprawy, a jednocześnie zachowywać swoją indywidualność. Ona i Matt nie mieli z tym problemu. Niezależnie od tego, co mówią ludzie, szkolne wakacje trwały dość długo, ona zaś pracowała mniej więcej w tym samym czasie co mąż, dlatego mogli przynajmniej trzy razy w roku wspólnie wyjeżdżać, jeździć na nartach, nurkować, wspinać się i cały tydzień nie robić nic na zalanej słońcem plaży. W trakcie semestru Matt był zajęty od rana do wieczora, uczył, a potem jeszcze pełnił obowiązki trenera i jeździł na mecze. Lynsey starała się upchnąć w semestrze wszystko, co miała do zrobienia. Szczęśliwie mogła. Pięć lat temu kupiła pierwszą, na wpół zrujnowaną posiadłość i doprowadziła do porządnego stanu. Przy cięższych pracach pomogli trochę Matt i jej brat. Teraz zajmowała się już dwudziestym domem. Jedne szybko sprzedawała, inne wynajmowała. Trafiła na niezły czas, okres boomu na rynku nieruchom*ości. Dobrze jej się wiodło.

Miała tylko problem z tym, czy rozwijać działalność, czy może zatrudnić personel i podwoić obroty. Zastanawiała się już od paru miesięcy, przy czym kwestia pieniędzy nie martwiła jej tak, jak zrobienie gigantycznego kroku z poziomu małej, jednoosobowej firmy. Lubiła sama zajmować się pracą i podejmować decyzje. Dalszy rozwój? Czego właściwie chciała? Uznała, że zastanowi się nad tym, pływając w miejskim basenie, tam i z powrotem, ze czternaście razy. Nie ma sensu rozmawiać z Mattem. „Nie mam o tym bladego pojęcia”, tak zwykle odpowiadał. Skręciła za róg. Wtedy ktoś zawołał jej imię. Obejrzała się. Mężczyzna pomachał jeszcze raz i znowu krzyknął. Biegł ulicą w jej stronę. Lynsey zawahała się. Nie rozpoznawała go, wciąż jeszcze był daleko, ale kiedy zawołał znowu, niecierpliwie, zaczekała. Może oglądał kiedyś jeden z jej domów, może to był któryś z najemców, chociaż wszystkie sprawy związane z wynajmem załatwiała przez agencję. – Lynsey… – Czy tak właśnie wołał? Teraz był już bliżej, wyraz twarzy miał dziwny, jakby zdumiony tym, że ją widzi, podekscytowany i jakiś taki… jedynym słowem, które przychodziło jej do głowy, było: „dziki”. – Lizzie… Stanął bez ruchu, metr czy dwa od niej. – Słucham? – powiedziała Lynsey. – Przepraszam, czy do mnie pan mówił? Patrzył na nią, a twarz wykrzywiła mu się we wściekłym grymasie, jakby konsternacji – nie potrafiła tego odczytać. Teraz jednak poczuła się zdenerwowana i zaczęła się już odsuwać, odchodzić szybko, w stronę głównej drogi, ku przejeżdżającym samochodom, otwartym sklepom, innym ludziom. – Nie… Nie idź, zatrzymaj się. Proszę. Stój spokojnie. Stój spokojnie!

Stanęła spokojnie. Powoli podszedł do niej. – Kim jesteś? – zapytał. – Lynsey… – zdołała wykrztusić. – Nie. Nie, ty jesteś Lizzie. Odwróć się. Pozwól mi spojrzeć na swoje włosy. Zamarła. – Ty jesteś Lizzie. Musisz być. – Jestem Lynsey. Przykro mi, muszę iść, ktoś… ktoś tam na mnie czeka. Stał, a jego oczy rozpaczliwie wpijały się w jej twarz. – Odwróć się. – Miała długie włosy, związane bawełnianą frotką. – Proszę, rozpuść włosy… Chcę zobaczyć twoje włosy. Muszę, proszę… Nie zbliżył się, ale w głosie słychać było ponaglenie, wyraz twarzy stał się tak dziwny, że Lynsey odłożyła sportową torbę i posłuchała go. Zdjęła frotkę, potrząsnęła głową, włosy rozsypały się na ramiona. – Lizzie? – Już mówiłam, że jestem Lynsey… Lynsey Williams. Słuchaj, po prostu mnie z kimś pomyliłeś… Proszę, daj mi już iść, jestem spóźniona, mówiłam, że muszę się z kimś spotkać. – Twoje włosy mają zły kolor. To nie są włosy Lizzie. – Nie – odparła Lynsey. – Przykro mi, ale nie. Dom za nimi otaczał niski murek. Mężczyzna nagle oparł się o niego, jakby zasłabł, potem usiadł ciężko. Lynsey stała i patrzyła, chciała, by dał jej sygnał, że może już iść, biec, zniknąć mu z oczu. I wtedy zobaczyła, że mężczyzna szlocha, otwarcie, cicho, przyciska grzbiet dłoni do twarzy, aby ocierać oczy, które od razu znowu wypełniają się łzami. Poczuła się zakłopotana, nie wiedziała, co ma powiedzieć, bardzo chciała odejść. Nieznajomy przestał na nią zwracać uwagę, tylko siedział zatopiony w sobie i w swojej

rozpaczy, a więc po prostu odeszła, odwróciła się i odeszła, choć powoli. Kiedy dotarła na róg ulicy, obejrzała się, zdenerwowana tym, co widziała. Chciała mu pomóc – tyle że nie miała pojęcia, co się wydarzyło, czego potrzebował i dlaczego. Uspokoiła się dopiero po przepłynięciu kilkunastu basenów, przez resztę wieczoru miała jednak w głowie wizerunek tego człowieka i nie potrafiła go wymazać. Wróciła do domu inną, dłuższą trasą, szła szybko. Od czasu do czasu oglądała się za siebie, nasłuchiwała, na wypadek gdyby znowu ktoś wołał jej imię. Nikt nie zawołał. Matt siedział w kuchni. Zjadł już sałatkę z łososia, umył i położył na swoje miejsce talerze i sztućce. Jej mąż był po prostu wymarzonym współlokatorem, zawsze schludnym, czystym, zorganizowanym, punktualnym. Teraz przy kuchennym stole starał się dokończyć krzyżówkę. – Cześć, kochanie. Dobrze się pływało? Lynsey wypuściła torbę z ręki. – Lyns? – Stało się coś dziwnego. Rozejrzał się. – Ale co? Nic ci nie jest? – Chyba nic. Tak, tak, nic. Tylko to było… trochę dziwne, i wszystko. Wyjęła butelkę wody, podeszła do stołu, potem do zlewu i znowu do lodówki. Wciąż widziała zapłakanego człowieka na murku przy ulicy. Matt wysłuchał jej uważnie. – Nic nie zrobił, nie dotknął cię? – Nie. Wiesz, myślę sobie… Kiedy się okazało, że nie jestem tą

Lizzie, tylko Lynsey, po prostu jakby się zapadł, wiesz? Jakby przestał mnie dostrzegać. – No dobrze, ludzie się czasem mylą, widzisz kogoś od tyłu, odwraca się, no i się okazuje, że to ktoś zupełnie inny… Ale nie prosi się go wtedy, żeby zdjął frotkę z włosów. Dziwne. To mi się nie podoba. – Nie. – Co chcesz zrobić? – Jak to? – Idziesz na policję? Teraz? Jutro? – Po co miałabym iść na policję? Nie bądź głupi. – Mógł coś planować. Byłaś sama, w cichej uliczce, wołał za tobą… Mógł być gwałcicielem. – Nie. Nie wiem, o co w tym chodziło, ale nie zamierzał mnie atakować… To nie tak. – Nie wiesz tego na pewno. Nie tak dawno temu mieliśmy tu w okolicy seryjnego mordercę, pamiętaj o tym. – Pamiętam. Wszyscy pamiętają. Tylko mówiłam ci, to było… coś innego. Wolałabym o tym nie rozmawiać. – Dobrze. – Matt wrócił do krzyżówki. Właśnie tak się zawsze zachowywał. Nie było po co wdawać się z nim w dyskusję, bo po prostu nie dyskutował, porzucał sp*rną kwestię, zapominał o niej, przechodził do czegoś innego. Czasem doprowadzało to Lynsey wręcz do szaleństwa, ale pozwalało wieść spokojne życie. Poszła na górę i się wykąpała. Tamten mężczyzna wciąż jeszcze tkwił w jej głowie, siedział na murku, płakał. Słyszała jego głos, wołał ją przez szum wody płynącej z kranów, wołał jej imię, choć to nie było jej imię. Nie czuła strachu, a jednak się martwiła.

2 Zwykle

zatrzymywali się w kwaterach prywatnych, ale tym

razem Dougie zarezerwował pokój w hotelu Sandybank, z widokiem na zatokę. W holu wisiała reklama weekendowych, świątecznych wyjazdów do Turcji, z października. Kiedy weszli, wskazał ją głową. – Spodobałoby ci się coś takiego, prawda? – Dougie Meelup, chyba żartujesz! Boże Narodzenie jest bardzo miłe, lubię, kiedy już nadchodzi, ale przecież jest dopiero w ostatnim tygodniu grudnia. No tak, niektórzy chyba chcą sobie używać na całego. Roześmiał się. Często się śmiał. To była jedna z rzeczy, które od początku jej się w nim podobały, uśmiech i to, jak lata uśmiechu wyrzeźbiły mu twarz, nawet we śnie wyglądał czasem, jakby się śmiał. Mieli pokój od frontu, z widokiem na morze, ale słońce już zaszło i fale przewalały się teraz pod ciemniejącym niebem. – Na co miałabyś ochotę? Drink w barze hotelowym czy powłóczymy się w poszukiwaniu innego miejsca, gdzie można się rozkoszować szklaneczką wina? – Tutaj jest bardzo miło. Hotel, czysty, jasny i nie za duży, przywitał ich jak oczekiwanych gości, a nie zwykłych klientów. Byłaby szczęśliwa, mogąc w nim posiedzieć, spoglądać na zatokę i na wszystko, co działo się nad brzegiem morza. Szczęśliwa…

Była szczęśliwa. W barze siedziało jeszcze kilka innych osób, w niewielkim pomieszczeniu obok wisiał włączony telewizor. – Podoba mi się tu – stwierdziła Eileen, biorąc kieliszek wina. – Nie lubię miejsc, gdzie leci telewizja, czy tego chcesz, czy nie. Obejrzała się za siebie, popatrzyła przez okno. Teraz, gdy zaszło już słońce, większość turystów zeszła z plaży i ławeczek wzdłuż promenady. Było cicho. Zaczynał się odpływ. – Mogłabym tutaj mieszkać – stwierdziła. Dougie uniósł ku niej szklankę piwa. Ale zaraz ją odstawił. – Serio tak myślisz? – Żeby tutaj mieszkać? Tak. Nad morzem. Bardzo mi się tu podoba. – No to nic nas nie zdoła powstrzymać. Za osiemnaście miesięcy będę już wolnym człowiekiem, a zawsze mogę trochę popracować tutaj na pół etatu. I ty też. Upiła łyk wina i spróbowała to sobie wyobrazić. – Tak naprawdę, to nie wiem. To byłaby wielka zmiana. – A cóż jest złego w wielkich zmianach? Poczuj się młodo. Ona jednak dobrze wiedziała, że musiałaby najpierw powoli rozważyć całą sprawę, poobracać ją w myślach na wszystkie strony, niczym pensa w kieszeni, przyjrzeć się jej, zastanowić nad problemami i minusami. Nie dałaby rady uporać się z tym ot tak. Musiała mieć na to całe tygodnie. To byłyby miłe tygodnie. Niezależnie od tego, do jakich wniosków by doszła, same rozważania byłyby miłe. – Pójdę obejrzeć wiadomości w telewizji – stwierdziła. Propozycja Dougiego była aż za bardzo ekscytująca, mówił właśnie o tym, czego pragnęła. Właściwie chciała zgodzić się od razu. Powiedzieć: „tak, tak” i przeprowadzić się, znaleźć się w podobnym miejscu, w domu z morzem za oknami – tyle że z marzeniami należy uważać. Bardzo uważać. Zbyt wiele ich straciła, żeby teraz działać

pochopnie. Chciała ochłonąć i nie myśleć o tym. Teraz. Okna niewielkiej sali telewizyjnej wychodziły na ogród, gdzie rosły krzaki błękitnej hortensji, a na gałęzi jarzębiny kołysał się karmnik dla ptaków. Właśnie taki ogród mogliby mieć, z krzakami i drzewami, bez zbyt wielu chwastów. Żeby tylko wychodził na morze. Dougie zatrzymał się przy barze, wziął wieczorną gazetę i zamówił drugą szklankę piwa. Przez otwarte drzwi spojrzała na niego z czułością. Nie wyróżniał się z tłumu. Nie był ani za wysoki, ani za niski, ani gruby, ani szczupły, ani łysy, ani z młodzieńczą gęstwą włosów. Nikt nie powróciłby do niego spojrzeniem, nie zapamiętał go, nie gapił się na niego, a widząc ich razem, nikt nie zazdrościł jej ani nie współczuł. Nikt nie rozpoznałby w nim tej dobroci, życzliwości, tego, w jaki sposób podarował jej nowe życie. Wiadomości poprzedzała muzyka, którą Eileen zawsze uważała za wściekłą, ale prezenterka Katie Derham miała niesamowicie ładny, granatowy żakiet z białą lamówką. – „Dobry wieczór państwu”. Dougie Meelup dosyć uważnie przeczytał miejscową popołudniową gazetę, jak zwykle sądząc, że dowie się z niej więcej o życiu w okolicy niż z ogólnokrajowych mediów. Kiedy wspominał o przeprowadzce gdzieś nad morze, w takie miejsce jak to, mówił poważnie, i gdy zapoznał się z najświeższymi informacjami oraz wiadomościami sportowymi, przeszedł do działu ogłoszeń. Chciał zorientować się w cenach nieruchom*ości. Zaszokowały go. Każdy dom z widokiem na morze, nawet odległym, miał cenę, która daleko wykraczała poza ich możliwości finansowe, chociaż już w pewnej odległości za promenadą stało kilka ładnych, nowych i niewielkich domów. Tylko czy Eileen spodobałby się widok z ich okien? Zauważył, jak patrzyła na zatokę, siedząc na ławeczce, a potem z

okna sypialni. Zastanawiał się, ile pieniędzy zdołałby zgromadzić i czy któryś z synów zechciałby się tu sprowadzić razem z nimi. Wyjął długopis, lata temu wygrany w konkursie bilardowym, od tamtego czasu jedyny, jaki miał. Na marginesie gazety zaczął kreślić liczby. Zatopił się w nich, zaczął nimi obracać i wygładzać je, tak by zmieniły się w bardziej obiecujące. Wtedy wyczuł, że Eileen stoi obok. Dougie uniósł wzrok. Stała w przejściu między barem a salą telewizyjną. Twarz miała dziwną, wykrzywioną w dziwnym grymasie, którego nigdy jeszcze nie widział i nie potrafił określić, przez chwilę zastanawiał się, czy nie dostała wylewu. Była bardzo blada, tylko na policzkach wystąpiły jej dwie plamy. Krzywiła usta. Odłożył długopis. – Kochanie, wszystko w porządku? Widać było wyraźnie, że coś się stało, tak wyraźnie, że nawet dziewczyna zza baru spojrzała na niego i zapytała, czy może jakoś pomóc. Eileen nie poruszyła się. Otworzyła i zamknęła usta, ale się nie poruszyła. Dougie podszedł do niej. Oczy miała otwarte szeroko, oszołomione. Poczuł, że żona się trzęsie. I wtedy w tej strasznej, surrealistycznej chwili zaczęła się śmiać, niesamowitym, niezbyt głośnym chichotem. Do baru weszła jakaś inna para; przystanęli ze zdumieniem, nie do końca pewni, czy chcą tutaj się zatrzymać. Dougie i barmanka zaprowadzili Eileen do stolika. Usiadła. – Mam przynieść jej brandy? – szepnęła dziewczyna. – Może szklankę wody. – Ujął dłoń żony w ręce i potarł. – Eileen. Wciąż miała dziwny wyraz twarzy. To go przerażało. Niezgrabnie sięgnęła do torebki, wyjęła chusteczkę i otarła oczy, potem usta, w mechaniczny, odruchowy sposób. Patrzyła na niego,

potem odwracała wzrok, raz czy dwa spoglądała za siebie, na wejście do sali telewizyjnej, jakby coś sprawdzała. – Źle się czujesz? Mam zadzwonić po lekarza? Możesz mi prostu powiedzieć, co się stało? Nadal trzymał jej dłoń między swoimi. Uśmiechnęła się niepewnie. Próbowała podnieść szklankę wody, ale zadrżała jej ręka. Dougie zbliżył szklankę do jej ust; upiła kilka łyków. – Chodzi mi o to, że wszystko jest takie niedorzeczne, to nieprawda, to znaczy, ja myślę, że to nie ta osoba. To głupie, ale przeżyłam straszny szok. No, nic dziwnego. – Dlaczego przeżyłaś szok? – Bo powiedzieli, jak ona się nazywa. – Jaka ona? Raz jeszcze spojrzała na wejście do sali telewizyjnej. Potem gwałtownie i głęboko westchnęła. – To nie jest jakieś popularne imię, prawda? Imię Weeny. Edwina. – Niezbyt popularne. Mówiąc szczerze, nie znam nikogo innego, kto by się tak nazywał. – Tak powiedzieli. Edwina Sleightholme. Oczywiście to nie ona, nie moja Edwina, moja Weeny, to nie mogła być ona, ale widzisz, to straszne usłyszeć coś takiego w telewizji. Pokój obrócił mi się do góry nogami. Minęło kilka minut, zanim Dougie dokładnie zrozumiał, o co chodzi. Młoda kobieta, nosząca takie samo imię i nazwisko jak młodsza córka Eileen, i w tym samym wieku, została oskarżona o uprowadzenie i zamordowanie dwojga dzieci i uprowadzenie z zamiarem morderstwa trzeciego. – To po prostu nie do wiary – powiedział. – Po prostu nie do wiary. Nic dziwnego, że tak to tobą wstrząsnęło. Czy chodzi o tego

chłopaka, który zniknął w zeszłym roku? – Tak. I jeszcze jednego, i małą dziewczynkę. To okropne. – Oczywiście. Przypuszczam, że gdyby złapali kogoś… to… nie, to okropne. Ale coś było nie w porządku. – Gdzie to słyszałaś? – W dzienniku. Mówiła Katie Derham. – A gdzie… Gdzie mieszkała ta osoba o tym samym imieniu i nazwisku, co twoja Weeny? Gdzie to było? – To też trochę śmieszne. – Eileen, co jest śmieszne? – Trochę śmieszne jest to, że ona nie tylko ma takie samo imię, nazwisko i wiek, ale i miejsce zamieszkania. Ona mieszkała w tym samym miejscu, gdzie nasza Weeny. W tym samym mieście! Zaczęła znowu śmiać się tym samym straszliwym chichotem, ale patrzyła cały czas na niego, tylko na nim skupiała spojrzenie, a w oczach miała błaganie, by śmiał się wraz z nią, zobaczył, jakie to jest naprawdę śmieszne, że istnieją dwie kobiety o tym samym imieniu, nazwisku i w tym samym wieku, dwie Edwiny Sleightholme mieszkające w tym samym mieście, dwie… Serce Dougiego Meelupa biło tak mocno, że aż czuł ucisk w piersi, uszach, głowie, okropny pulsujący ucisk.

3 Cześć, to ja. – Cześć. Jak ci idzie? – Dobrze. Wspaniale. – Dużo ludzi? – Całe tłumy. – Sprzedałeś coś? – Tak mniej więcej połowę prac od razu. Co najmniej połowę, nie policzyłem dokładnie. Simon siedział w samochodzie, w cichej uliczce na tyłach galerii. Przed chwilą minęła dziewiąta wieczór, wyszedł z wystawy pierwszy, zanim jeszcze Martin Lovat, marszand, zdołał zaciągnąć go na wspólną kolację i przede wszystkim, zanim Diana zorientowała się, że wyszedł. – Si, naprawdę, naprawdę się cieszę. Chciałabym tam być. Staruszkowie się pojawili? – Nie. Ale mama przysłała pozdrowienia. – O, serio? – Wiesz, że tata prędzej by umarł, niż wszedł do galerii sztuki, a mama nie poszłaby bez niego. Nigdy nie przychodzą. I teraz też się ich nie spodziewałem. – Chwileczkę… Chyba słyszę Feliksa. Poczekaj. Nastało kilka sekund pełnej koncentracji, zasłuchanej ciszy, aż

wreszcie Cat powiedziała: – Fałszywy alarm. Idziesz teraz świętować? Pobrylować w Mayfair? – Nie. Wracam do domu. Zastanawiam, czy mógłbym do was wpaść. – Dzisiaj? Nie przyjedziesz przed jedenastą. – Przepraszam, faktycznie, to nie za dobry pomysł. – Szczerze mówiąc, nie. Jego lordowska mość budzi mnie trzy razy w nocy, a Sam ciągle przychodzi do naszego łóżka. Kiedy zadzwoniłeś, właśnie miałam się kłaść. – W porządku. – Masz jakiś słaby głos. Coś się stało? – Nie. Oglądałaś może wiadomości? – Tak, wszystko było o szóstej. Hordy wrzeszczących kobiet, biegły za policyjną furgonetką, która wiozła ją z sądu. Wstrząsające. – Ed Sleightholme jest wstrząsająca. – Chcesz przyjść jutro? Koło czwartej powinnam być już w domu. Zjesz kolację i zostaniesz na noc. – Tylko jeśli naprawdę nie masz nic przeciwko temu. – Nie chrzań, Simon – powiedziała Cat i odłożyła słuchawkę. W lusterku dostrzegł grupę ludzi wychodzących z galerii na ulicę. Uruchomił silnik i odjechał. Powinien czuć się wspaniale. Wystawa odniosła sukces. Rozmawiał z kilkoma krytykami sztuki z prasy krajowej, widział czerwone kółka poprzyczepiane do ram jego grafik, słyszał szum zainteresowania. A jednak czuł się od tego wszystkiego odcięty, jakby szkice nie miały z nim nic wspólnego. Chociaż z drugiej strony, gdy patrzył na nie, widział, czuł mocno, jak bardzo są mu bliskie, i nienawidził tego, że każdy może teraz się na nie gapić, komentować je, oceniać. Lubił samą pracę, rysowanie w ciszy, spokoju, prywatności. Reszta była mu obojętna, a właściwie wielu elementów

owej reszty bardzo nie lubił. Pomyślał o tym i ze smutkiem pokręcił głową. We wszystkich stacjach radiowych główną informacją była rozprawa Edwiny Sleightholme. Kobieta nie przyznała się do żadnego z zarzucanych jej czynów, nikt nie wystąpił z propozycją wpłacenia kaucji. Simon zastanawiał się, jak wyglądała na sali sądowej, wyobraził ją sobie, małą, drobną, ciemnowłosą, bierną. Nic nie powiedziała, ani jemu, ani żadnemu innemu policjantowi i jak się domyślał, nikomu nic nie powie, nawet psychiatrze. Znał morderców. Wyjąwszy tych, którzy zabili zaślepieni rozpaczą, w szale wywołanym alkoholem lub narkotykami, wszyscy byli tak samo nieprzejrzyści jak Sleightholme, w taki sam irytujący, niemal arogancki sposób odmawiali udziału w zwykłych kontaktach międzyludzkich. Pomyślał o niej, o tym, jak stała obok niego na półce w połowie klifu, wystraszona i wściekła, że właśnie tak się czuje. Butna. Zamknięta w sobie. Czy ktokolwiek się w ogóle dowie, dlaczego zrobiła te niewyobrażalnie straszne rzeczy, Bóg wie ilu dzieciom? Czy w ogóle miała jakiś powód? Widział w duchu jej twarz, aż wreszcie uświadomił sobie, że chciałby ją narysować, uchwycić ten wyraz, zatrzymać na wieczność na kartce papieru schludnie przycięte włosy i nieprzeniknione oczy. Niezbyt często rysował z pamięci, ale zastanawiał się, czy tym razem nie spróbuje. Może przyglądając się jej twarzy, analizując każdy szczegół, patrząc w oczy takie, jakimi je zapamiętał, studiując układ ust i głowy, próbując w pełni uchwycić wyraz, znajdzie drogę do jej myśli i jej motywów. Może. – „Trzydziestoośmioletnia Edwina Sleightholme pojawiła się…” Wyłączył radio i dodał gazu, chcąc, aby prędko przybywało kilometrów dzielących go od Londynu. Wymknął się, uciekając od Diany i całego wieczoru, od pospiesznych powitań. Udało mu się bez trudu, bo w sali było tłoczno, ludzie chcieli z nim rozmawiać. Raz

czy dwa dostrzegł, jak Diana usiłuje chwycić jego spojrzenie, raz odsunął się, kiedy przeciskała się ku niemu między ludźmi. Jakiś samochód wjechał nagle na pas przed nim, Simon miał tylko ułamek sekundy, by zahamować, o centymetry uniknął zderzenia. Błysnął światłami, a potem, wściekły na siebie, wystukał numer na głośnomówiącym zestawie telefonu komórkowego. – Policja w Lafferton, słucham. Simon przeczytał na głos numer rejestracyjny pędzącego przed nim auta. – Możecie dać znać patrolowi drogówki? Zbliżamy się do skrzyżowania z siódemką i chciałbym, żeby go zatrzymali. Lekko przyhamował. Niech skurczybyk przyspieszy do dziewięćdziesięciu albo stu mil, akurat wtedy, gdy się z nimi spotka.

4 T ato? – Słucham? – To ty? – Chłopcze, próbuję mówić cicho. Eileen właśnie zasnęła. – Jasna cholera, tato, to prawda? – Prawda. – Tylko Leah widziała to w wiadomościach i powiedziała, że wymienili nazwisko, które chyba rozpoznała, a potem ja przyszedłem… Jezu Chryste. O co tu chodzi? – Nie wiem, Keith, po prostu nie wiem. Też widziała to w telewizji, powiedziała, że to śmieszne, że ktoś ma takie same imię i nazwisko, jest w takim samym wieku… – Do cholery, to samo miasto. To musi być ona. – Tak. To musi być ona. Jasne. To był tylko szok. – Eileen o niczym nie wiedziała? – Jasne, że nie wiedziała. Skąd mogłaby wiedzieć, co ty właściwie sobie myślisz? – Przepraszam, tato, chodziło mi o to, czy nie słyszała czegoś od Edwiny albo… no nie wiem, policja czy coś? – Edwina… Weeny… Od czasu, jak się pobraliśmy, nie miała z nami nic wspólnego, wiesz, że nie. Ani ona, ani Janet, choć Weeny wysłała kartkę na Boże Narodzenie. Zawsze myślałem, że

powinienem coś zrobić, wiesz, pójść i spotkać się z nią, spotkać się z nimi obiema, tak żeby się nam ułożyło. Nie chciałem, żeby Eileen cierpiała z mojego powodu, traciła przeze mnie swoją rodzinę, tyle że teraz… – Do cholery, jasne, że teraz… Słuchaj, jutro po was przyjadę. Nie będziecie tam przesiadywać i na pewno nie będziecie wracać do domu autobusem. Będę koło kolacji. – Nie, nie… – Dougie? – Poczekaj… Keith, obudziła się… Później z tobą porozmawiam. Dzięki chłopcze, dziękuję. – Dougie? – W porządku, kochanie, to tylko Keith. Eileen usiadła, jej twarz nabrała kolorów. – Ale po co? Wszystko z nimi w porządku, z dziećmi? Czego chciał? Rozejrzała się uważnie dookoła. – Powiedział, że przyjedzie po nas jutro. Powoli zdjęła nogi z łóżka, a potem stanęła ostrożnie, jakby niepewna, czy zdołają utrzymać ciężar jej ciała. – Dlaczego miałby to robić? – Powiedział… że może nie chcemy wracać autobusem. Ze wszystkimi. – Nie rozumiem. Dougie jęknął. Nie wiedział, co zrobić, co powiedzieć, co nie byłoby całkiem niestosowne. – Dougie, to tylko pomyłka, którą trzeba wyjaśnić. Ja to załatwię. Myślisz, że powinnam już teraz do nich zadzwonić? – Do kogo, Eileen? – Na policję… do telewizji. Nie, do nich nie. – Możesz zadzwonić jutro. Jak wrócimy do domu.

– Chcę to załatwić zaraz. Gdyby chodziło o jednego z twoich synów, nie chciałbyś dowiedzieć się wszystkiego od razu? – Widzisz, to było jej imię i nazwisko, jej… adres, gdzie mieszka… mówiłaś… – Wiem, że chodziło o nią, wiem, że to nasza Weeny, a nie ktoś inny, oczywiście, że wiem. Nie mogą istnieć dwie różne kobiety o tym samym imieniu i nazwisku, w tym samym wieku, mieszkające w tym samym miejscu. To nie jest takie popularne nazwisko jak Ann Smith, prawda? – Racja. – Trzeba coś z tym zrobić, bo przecież ona nie mogła mieć z tym nic wspólnego, jakby mogła? To są mężczyźni, to robią mężczyźni, zawsze mężczyźni. Rosie West, pomyślał Dougie. Morderczynie. Myra Hindley. – To okropne rozpowszechniać taką pomyłkę, straszne. Dougie, musisz tam pojechać. Stała, spoglądając ku ciemnemu morzu i sznurom lampek rozwieszonych na promenadzie. Na ulicy było spokojnie. W końcu Dougie stanął obok niej. Po chwili objął ją ramieniem. – Zadzwonię po Keitha – oznajmił. – Tak. Dobrze, żeby nas stąd zabrał, myślę, że poczuję się lepiej, kiedy jak najprędzej się znajdę w domu. Będę mogła od razu się wszystkim zająć. – Zadzwonię teraz. – Dougie, co byś chciał zjeść? Jedzenie. Nie wiedział. To słowo straciło znaczenie. – Oni niczego nie wiedzą, prawda? To pomyłka, ale wolałabym, żeby nie wiedzieli. Nazwisko Meelup nie ma nic wspólnego ze Sleightholme, prawda? Poczuł, jak zbierają mu się łzy, ciepło gdzieś z tyłu oczu. – Może się trochę przejdziemy?

– Tak – powiedział Dougie. – Tak będzie lepiej. – Nie wiem, jak byłoby dla mnie lepiej – stwierdziła Eileen Meelup, odwracając się od ciemnego morza. Wyszli z hotelu i oddalając się od złotych świateł i ciepłych głosów gdzieś w głąb ulicy, instynktownie przylgnęli do siebie. Szli spokojnie, nie rozmawiali, tylko wolno przemierzali promenadę. Kręciło się po niej kilka osób z psami, inne spacerowały albo zmierzały do któregoś z pubów. Powietrze pachniało wodorostami i karmelem ze stoisk z watą cukrową. Na krańcu promenady, gdzie droga zaczynała oddalać się od wybrzeża, był niewielki ogród, ze żwirowymi ścieżkami, które wiły się między krzakami. Eileen przystanęła obok ławki. Nie zaproponował ani żeby usiedli, ani żeby szli dalej. Po prostu czekał. Właściwie nie wiedział, gdzie jest i dlaczego, ona również. Nie mogli myśleć o czymkolwiek poza tym, co Eileen widziała i słyszała w telewizji, a co od tamtej pory Dougie starał się sobie wyobrazić i usłyszeć. Nie umiał tego pojąć. Chciał mieć pewność, taką jak Eileen, że to pomyłka, omyłkowe aresztowanie, błąd. A w co mieli wierzyć, jeśli wszystko inne było przerażające? Nigdy nie spotkał żadnej z jej córek i tylko czuł do nich żal, że traktowały własną matkę tak bezlitośnie. Była dotknięta i zmartwiona. On sam czuł się zraniony i wściekły. Ale to przecież rodzina. Przekonają się, w końcu. Ciągle to powtarzał. Miał taką pewność. Teraz jednak stąpał po wodzie, w każdej chwili mógł utonąć. Czuł, że palce Eileen wpijają się w jego ramię, tak jakby ona też tonęła, a on był jedynym, którego mogła się chwycić. Minął jeszcze jakiś czas, zanim wrócili do hotelu. Wędrowali po mieście, przeglądali się w oświetlonych witrynach pozamykanych sklepów, patrzyli na buty, słoje ze słodyczami, kostiumy kąpielowe i naszyjniki wiszące na bezgłowych aksamitnych stojakach. W szybie

każdej z wystaw odbijały się ich twarze, ponure, poważne i nieznajome. Wreszcie, jakby na cichy sygnał, zawrócili i ruszyli z powrotem do hotelu, gwaru portu, zapachu dymu z baru. W drzwiach Eileen zawahała się. – To może być dobry pomysł – stwierdził Dougie. – Może brandy? Ja wezmę whisky. Na uspokojenie. Ludzie w barze wybuchnęli akurat śmiechem, śmiech potoczył się ku nim i przewalił nad głowami niczym fala. Ktoś się odwrócił, spostrzegł ich, jak zastanawiają się w progu. Kobieta odwróciła wzrok. To przelało czarę. W ogóle nie było mowy, by mogli wejść teraz do baru, pić w towarzystwie innych osób, jak normalni ludzie, tacy sami jak inni, jak gdyby nic się nie stało, niczego nie powiedziano w telewizji. Taśma dnia powinna się przewinąć do tyłu i zacząć od początku. Żadne z nich nie mogło zasnąć.

5 Nie

wierzę w to, co mi właśnie powiedziałeś. Nie wierzę, że to

zrobiłeś. – Dobrze, oszczędź mi kazania. – A dlaczego? Dlaczego miałabym ci oszczędzić, do licha? Już chyba czas, żeby wreszcie ktoś powiedział ci coś do słuchu, czas zrobić z tym coś konkretnego. – A jeśli nie ty to zrobisz, to kto? – Cholera jasna, to aż za bardzo prawda. Cat wsadziła Feliksa do kojca pod ogrodowym parasolem i stanęła nad bratem, który wyciągnął się na leżaku ze szklanką piwa. Był upał, gęste i parne powietrze, nad ogrodem brzęczały chmary meszek. – Nie możemy zawrzeć chwilowego rozejmu? Nie czas teraz na kłótnie. – Nie będzie żadnej kłótni, żadnej, bo nie zamierzam się kłócić, po prostu masz mnie teraz uważnie słuchać. Jesteś moim bratem, uwielbiam cię, ale też totalnym, całkowitym skurwielem. Jesteś nieźle pokręcony i w dodatku groźny dla innych. Jakikolwiek jest ten twój problem, musisz go załatwić sam, bo nie jesteś już nastolatkiem, masz prawie czterdziestkę. Nie ma żadnego usprawiedliwienia na to, żeby traktować kobiety tak, jak potraktowałeś Dianę. Już wystarczająco złe było zwodzenie jej, branie wszystkiego, co dawała, bez podejmowania żadnych zobowiązań, ale najwyraźniej

ona robiła to samo. W porządku. Wreszcie się jednak w tobie zakochała, co, spójrz prawdzie w oczy, zawsze miała zamiar zrobić, a wtedy ty się szybko wycofałeś. Nie podobał mi się sposób, w jaki to wszystko załatwiałeś, ale przyjęłam to, bo wtedy była jeszcze Freya Graffham i wyobraziłeś sobie, że coś do niej czujesz. – Słuchaj… – Tak. „Wyobraziłeś sobie” to odpowiednie słowo. To wszystko stało się dla ciebie realne dopiero wtedy, kiedy Freya była już bezpiecznie nieżywa, i nie mów, że to, co mówię, jest jakieś popieprzone, bo czy jest popieprzone, czy nie, to prawda. Znalazłeś się w tarapatach i odrzuciłeś Dianę w najbardziej bezduszny, bezlitosny i bolesny sposób. Ona wciąż coś do ciebie czuje, wciąż myśli, że jest jakaś nadzieja. To smutne i jedyne, co można było zrobić, jedyne, Simonie, to być uprzejmym, ale zachować dystans. „Przepraszam, nic się nie zmieniło”. Ona nie jest głupia. Zrozumiałaby. – Tak. – Tak. A co ty zrobiłeś? Nie tylko zabrałeś ją na kolację, co już było głupie i bezmyślne, choć jeszcze nie aż tak kompletnie złe. Ale ty… – Ale się z nią przespałeś. Wiem. Do jasnej cholery, Cat, wiem, wiem. – Co ty sobie myślałeś? Absolutny skurwysyn. Jesteś bezdusznym, samolubnym, egoistycznym skurwielem. Felix spojrzał na matkę, gdy nagle podniosła głos, i skrzywił małą buzię. – Patrz, co narobiłeś. – Cat uniosła syna i posadziła go na kolanach. Był wilgotny, biło od niego ciepło. Zatopiła twarz w jego spoconych, delikatnych włosach. Trzęsła się. Simon siedział w ciszy. Miała rację, wiedział o tym i był na nią

wściekły. Jedyna osoba na świecie, która kochała go bezwarunkowo, jedyna osoba, której ufał i której zawsze mógł powiedzieć o wszystkim, odwróciła się i dała mu mocno w twarz. – Przepraszam – powiedziała słabym głosem Cat, nie patrząc na niego. – W porządku. – Nie wiem, dlaczego płaczę, przecież mam rację i jestem z siebie zadowolona. To, co powiedziałam, trzeba było powiedzieć. To ty powinieneś płakać. – Dajmy spokój. – Nie możemy tego zostawić. Na zewnątrz zbierało się na burzę. Siedzieli w milczeniu, Felix zatonął w ramionach Cat, kopał ją stópkami, marudząc z powodu upału. Simon obracał w palcach szklankę piwa. Zastanawiał się, czy nie powinien po prostu pójść, poczekać przez kilka dni, aż atmosfera się oczyści, a nie zostawać na kolację i niemile spędzić wieczór. Cat postawiła opierającego się Feliksa na trawie. – Chodź, damy ziarno kurczakom. Wzięła synka za rękę i powoli odeszli, Felix dreptał obok niej w stronę padoku. Nie oglądał się za siebie. Simon czuł się nieszczęśliwy. Kiedy ostatnim razem pokłócił się z Cat, trzeba było aż śmierci i pogrzebu ich siostry, żeby się pogodzili. Podniósł się. Felix stał na poręczy ogrodzenia padoku, mocno trzymany w pasie, i władczym gestem machał w stronę kurczaków. Simon stanął za nimi. – Dlaczego? – odezwał się wreszcie. – Chcę zrozumieć dlaczego, ale nie mogę. Nie potrafię. – Dlaczego prawię ci kazania? Dlaczego tak źle traktujesz kobiety? – Dlaczego taki jestem. – O Boże. – Trudne pytanie.

– W sam raz na upalne popołudnie. – Chodzi o to, że ja wcale nie jestem nieszczęśliwy. Żyjąc sam. – Nieważne. – Cat… – Przepraszam. Ale posłuchaj tego, co przed chwilą powiedziałeś. – Dobrze, jestem samolubnym skurwysynem. – Między innymi. Między innymi wieloma, znacznie lepszymi cechami. – Dzięki. – Słuchaj, nie jestem twoim psychiatrą, tylko twoją siostrą. I myślę, że musisz cholernie szybko się zdecydować, co zrobić z Dianą. Bo jesteś jej to winien. I nie mów mi, że nie wiesz. – Nie wiem. – Kochasz ją? – Nie. – Lubisz? – Lubię jej towarzystwo. – Czy to ci wystarcza? – Chryste, Cat, nie chcę się z nią żenić. Spojrzała na brata. – Weź go. Simon chwycił siostrzeńca, posadził go sobie na barana. Ruszyli do szopy po karmę dla kurcząt. Felix bębnił mu piąstkami po głowie, piszcząc z zadowolenia. W szopie panował chłód, pachniało suchym ziarnem i karmą w galwanizowanych pojemnikach, stojących pod ścianą. Cat uniosła pokrywę i zaczęła nabierać ziarno do wiaderek. W powietrze wzbiła się bladozłota chmura pyłu. – No więc – powiedział Simon – co ja mam zrobić? – Ja ci tego nie powiem. – To już byłoby coś na początek. – Mówię poważnie, Si. Musisz sam to rozpracować. Zastanowić

się, czego chcesz, kogo, gdzie, kiedy? Zrobiłabym dla ciebie wiele, ale tego już nie potrafię. Rozrzuciła ziarno po suchych skrawkach ziemi na wybiegu, kury zaczęły się tam tłoczyć, zajęte dziobaniem. Felix znowu załomotał piąstkami. – Cat, może powinienem od razu się wycofać? I nie mów mi, że tylko ja mogę podjąć decyzję. Siostra wsunęła mu rękę pod ramę. – W porządku. Tylko powiedz to jeszcze raz i tym razem zastąp słowo „wycofać” słowem „uciec”; od tego zacznij. Zastanów się nad wszystkim, a ja położę jaśnie panicza spać i przyniosę ci jeszcze jedno piwo.

6 Było

dziesięć po ósmej. Lynsey właśnie wychodziła spod

prysznica, kiedy rozdzwonił się telefon. – Cześć, tu Mel z Tower Rogers. – Hej. Wcześnie dzwonisz. – Wiem, ale mam coś, co ci się spodoba. Znasz to miejsce, gdzie składają sprzęt rybacki? – Za Gas Street? – Właśnie tam… Stoi tu taki magazyn, miejsce, gdzie jest sklep, ale tak naprawdę to dawny domek celnika. – Daj spokój, tam jest straszny bałagan. – Ktoś, nie mogę powiedzieć kto, miał plan, żeby zburzyć to wszystko i postawić bloki mieszkalne, ale teraz zbankrutował. Jak wiesz, od tego czasu zaostrzono przepisy związane z planowaniem przestrzennym i teraz jest taka zasada, żeby nie burzyć starych budynków pod nową zabudowę. Rada miasta chce, żeby tam wszystko zrewitalizować i w części zrobić mieszkania, a w reszcie niewielkie warsztaty dla miejscowych rzemieślników. Lynsey usiadła przy kuchennym stole. – Zaciekawiłeś mnie. – Tak myślałam, że to cię zainteresuje. Wszystko zaczyna się od jutra. Masz dwadzieścia cztery godziny, żeby się zastanowić i podjąć decyzję.

– To nie za dużo. – Nawet ci o tym nie powinienem mówić. Jeśli ktokolwiek się dowie, nam obojgu dobiorą się do tyłka. – Jaka cena wchodzi w grę? – Licytacja zacznie się od dziewięćdziesięciu, spodziewają się, że cena podskoczy do tysiąca trzydziestu, może nawet jeszcze więcej. – A jeśli jestem zainteresowana, to ile powinnam dać na początek? – Lyns, już podałem ci ceny. Reszta należy do ciebie. Działaj. Czterdzieści minut później Lynsey zaparkowała samochód w jednej z bocznych uliczek prowadzących w stronę kanału. Na siedzeniu dla pasażera miała plan Lafferton, mniej więcej wiedziała, dokąd jechać, ale nie wiedziała dokładnie, jak się tam dostać, a nawet czy w ogóle wolno jej tam być. W samochodzie zastanowiła się nad kosztami. Niezależnie od tego, czy powinna złożyć ofertę, czy też może zaryzykować udział w aukcji, musiała znaleźć mnóstwo pieniędzy. Byłoby to największe przedsięwzięcie, na jakie dotąd się porwała, ale Mel wiedział, że czegoś takiego szukała już od roku. Możliwości starannego zaadaptowania zbędnych dotąd budynków, przywrócenia im dawnej świetności, przy nadaniu nowej funkcji we współczesnym świecie. Marzenie, które długo pieściła w myślach. Wszystko, co zrobiła jako deweloper, to w gruncie rzeczy drobiazgi. Nie wątpiła w swoje umiejętności, w ludzi, których mogła zaangażować, swój gust, oko do detali czy stylu, nie wątpiła, że to wszystko da się przekuć na sukces. Całkiem inną sprawę stanowiło to, czy zdoła – odważy się – zebrać aż tyle pieniędzy. Wysiadła z samochodu, złożyła plan i wsadziła do kieszeni. Ulica była pusta i zacieniona. Synoptycy zapowiadali kolejny upalny dzień. Widziała ścieżkę wzdłuż kanału, połyskującą wodę. – Lizzie! O Boże, Lizzie, proszę…

Zatrzymała się. – Lizzie, poczekaj. Był kilka metrów od niej, obok wejścia do Starej Fabryki Wstążek. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie i na bardziej oszołomionego, niż pamiętała. Na wszelki wypadek Lynsey dotknęła tkwiącej w kieszeni komórki. – Czekaj. – Szedł w jej stronę. – Nie jestem Lizzie – odparła twardo. – Kimkolwiek jest ta Lizzie, ja nią nie jestem. Już mnie z nią pomyliłeś. Przykro mi. Muszę iść, jestem umówiona. Już się spóźniłam. – Dlaczego mi to robisz? – Wyciągnął rękę. Lynsey odsunęła się. – Dlaczego tutaj przyszłaś? Na tę ulicę? – Mówiłam. Jestem umówiona. – Robisz to specjalnie. Wyglądasz tak jak ona. – Nie znam cię. Jeśli nie dasz mi spokoju i będziesz za mną szedł, albo znowu krzyczał za mną, będę musiała wezwać policję. – Gdy widzę ciebie od tyłu, przypominasz ją. Pod każdym względem. Kiedy się odwracasz, kiedy mówisz, to nie tylko od tyłu jesteś Lizzie. – Nie – łagodnie odpowiedziała Lynsey. – Nie jestem Lizzie. Wiesz o tym. Zaczęła się powoli wycofywać, nie odwracając się zupełnie, cały czas trzymała rękę w kieszeni, dotykała telefonu. Chciała, żeby ktoś wyszedł z jakiegoś budynku, ale nikt się nie zjawiał. Zastanawiała się, ile czasu zajmie jej ucieczka, ile czasu minie, zanim przyjedzie policja, czy będzie za nią szedł w stronę kanału. Może powinna zawrócić. Tutaj w każdej chwili mógł nadjechać samochód, ale gdy już znajdzie się wśród starych budynków, a on za nią pójdzie, wszystko może się zdarzyć. Nie śledził jej. Na końcu ulicy obejrzała się za siebie. Stał i

patrzył za nią, z niezgłębionym wyrazem twarzy. Skręciła za róg, ruszyła ścieżką wzdłuż kanału, w stronę na wpół opuszczonych budynków i szop nieopodal domku celnika. Z naprzeciwka szła kobieta z terrierem na smyczy. Pies zobaczył Lynsey, zaczął szczekać, a to jakoś ukoiło jej nerwy. Zatrzymała się, wyjęła telefon, potem zawahała się. Miała coś do załatwienia. Musi obejrzeć te zabudowania, zanim zrobi to ktokolwiek inny. Zresztą, co im powie? Przecież niczego nie zrobił. Pojawił się co prawda drugi raz, czuje się napastowana, ale szczerze mówiąc, niczym jej nie groził. Policja pewnie by ją wyśmiała. Stare magazyny były zdewastowane, ale nie tak bardzo, jak się obawiała. Obeszła je, szybko zrobiła kilka zdjęć, a przyglądając się budynkom, kalkulowała w myślach. Wewnątrz głównego dużego gmachu było chłodno i ciemno, kurz tańczył w promieniach słonecznego światła, wpadających przez szczeliny w zabitych deskami oknach i dziury w dachu. Z tej części budynku dałoby się wydzielić może ze cztery apartamenty. Domek celnika należałoby przywrócić do pierwotnego stanu, zrobić z niego jedno mieszkanie, chociaż był mocno zaniedbany. Z szopami i przybudówkami sprawa wydawała się łatwa. Małe ekipy zdołałyby szybko wyremontować je tanim kosztem. Szacunkowe kwoty na aukcji wyglądały na sporo niższe od tego, co mogła przynieść nieruchom*ość. Lynsey musiałaby spotkać się z dyrektorem banku, dowiedzieć, czy dostanie wystarczająco duży kredyt, tak żeby starczyło na licytację i remont. Po głowie krążyła jej myśl, że to chyba mało prawdopodobne, ale była to głowa do interesu i Linsey nie miała wątpliwości, że teraz właśnie może zrobić kolejny duży krok na drabinie kariery, a szczebel ma tuż przed sobą. Jeśli przeoczy tę szansę, na następną może długo poczekać. Nagły hałas sprawił, że podskoczyła na starym warsztatowym

stole, gdzie przysiadła, żeby spokojnie pomyśleć. Ktoś łomotał w ścianę budynku, ona zaś nie miała prawa tu przebywać, weszła na teren zamknięty i w razie czego nie mogła powołać się na Mela. Kiedy otworzyły się boczne drzwi, schowała aparat do kieszeni. W drzwiach stał on. Mrugając, wpatrywał się w ciemną przestrzeń. Od tyłu oświetlało go słońce, zamieniając mu włosy w aureolę. Lynsey poczuła, jak przechodzą ją ciarki. Jak dotąd ani jej nie dotknął, ani nie groził, ale teraz miała absolutną pewność, że zamierza to zrobić. Tutaj przecież nikt nie jeździł ani nie spacerował. Szansa ponownego spotkania kogoś z psem, idącego ścieżką przy kanale, była minimalna. Mężczyzna powoli wszedł do środka. Zrozumiała, że jeszcze jej nie zauważył, wciąż przyzwyczajał oczy do ciemności. – Lizzie? Gdzie jesteś? Widziałem, że tutaj weszłaś, szedłem za tobą. Dlaczego nie pójdziesz do domu? Dlaczego przyszłaś tutaj? Lizzie. Lynsey zamarła bez ruchu, zastanawiała się, co zrobić. Była sprawna i dobrze biegała, miała tę przewagę, że widziała go, a także wyjście z budynku, za jego plecami. Mogła poczekać, w nadziei, że kiedy mężczyzna wejdzie głębiej i oddali się od drzwi, będzie miała do nich wolny dostęp. Mogła też pobiec tam teraz, ryzykując, że złapie ją, gdy będzie go mijać. Pomyślała, że mężczyzna chyba słyszy bicie jej serca. Miała wrażenie, że odbija się ono echem od pustej przestrzeni budynku. – Lizzie? Przypomniała sobie, jak za pierwszym razem, kiedy za nią szedł, zaczął płakać. Teraz znowu mówił, szlochając, rozhisteryzowany, zrozpaczony. Czekała. Trwało to dość długo, ale w końcu nieznajomy się ruszył. Nie poszedł jednak ku drugiemu krańcowi magazynu, tylko skierował się w jej stronę. Lada moment mógł zobaczyć Lynsey. Włożyła białą

bluzkę. Nie mógł jej nie zauważyć. – Lizzie – powiedział, teraz bardzo cicho. – Jak to jest? Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, potem jednak mocno ugryzła się w język. – Jak to jest być martwą? – spytał. – Powiedz mi, jak to jest? Muszę wiedzieć. Muszę wyobrazić sobie ciebie. Martwą. Lynsey rzuciła się jednym susem ze stołu, przez magazyn, ku prostokątowi jaskrawego światła. Poruszała się szybko, miała dokładnie określony cel, mknąc niczym wypuszczona strzała, a gdy już prawie docierała do słonecznego wejścia, poślizgnęła się na czymś, co leżało na podłodze, i się przewróciła. Kiedy upadała, krzyknęła, głośniej niż przypuszczała, że w ogóle da się krzyczeć.

7 Kiedy jest źle , tylko myśli potrafią pomóc. Myśli mogą zabrać cię wszędzie. Było gorąco. Ubranie kleiło się jej do pleców i szyi, włosy cały czas miała spocone. Upał sprawiał, że we wszystkich aż buzowało. Słyszała hałas, krzyki, przekleństwa, uderzenia, wrzaski, wciąż i wciąż, aż do późnej nocy. To było jak pokrywka kipiącego garnka. Nie widziała źródła odgłosów. Trzymali ją cały czas samą, sama wychodziła na spacery, choć kiedy pojawiała się na dworze, inni już wiedzieli i zaczynali łomotać. To wcale nie było miłe. Bała się. Sama jadła, czytała, oglądała telewizję, wychodziła, wracała, szła korytarzami na spotkanie z psychiatrą, znowu wracała – a wszędzie panował duszny upał, czuło się jego zapach, oddychało się nim. Myśląc odpowiednio intensywnie, mogła jednak stamtąd wyjść, przynajmniej na chwilę. Morze. Jazda autostradą. Jej ogród. Kyra. To było najlepsze. A jeśli zawodziło, pozostawały jeszcze inne rzeczy. Miejsce, do którego czasem wędrowała, nie przyznając się nawet przed samą sobą. Trzymała się od niego z dala. Ale chodziła tam. Zwykle nocą, kiedy zaczynało się łomotanie i przenikało jej głowę, jakby ktoś wbijał gwoździe. Odbywała sekretną, potajemną wędrówkę, która zabierała dużo czasu. Z drugiej strony to miejsce było zawsze. Kiedy już Ed do niego trafiała, zamykała za sobą drzwi i przekręcała klucz.

Nawet sama nie wiedziała, że tam jest. Ale one tam były. Czasem razem, czasem jedno. Znowu przechodziła przez wszystko, od chwili, gdy pierwszy raz je ujrzała. Wtedy zawsze był pośpiech, teraz jednak nie musiała się spieszyć. Zapamiętała dokładnie, umysł miała jak aparat fotograficzny. Widziała wszystko. Słyszała wszystko. W głowie przechowywała fotografie ich twarzy, zbliżenia. Nagrania ich głosów. Każdego słowa, które wypowiedziały. Chłopiec w blezerze. Chłopiec ze sportową torbą. Dziewczynka na rowerze. Dziewczynka z torbą na zakupy. Chłopiec na hulajnodze. Ta dziewczynka z lodami. Każda twarz. Każde słowo. Każdy szczegół. Każdy kilometr każdej podróży, każdy przystanek. Każda ostatnia rzecz. Czasem zatrzymywała się w tym miejscu tylko na krótko, składała przelotną wizytę i potem szybko wychodziła, zamykając drzwi, i nie wiedziała nawet, że gdzieś poszła, nie mówiąc już dokąd. Przy innych okazjach, kiedy czuła się bezpieczna albo kiedy było najciężej, zostawała na długo. Psychiatra nigdy tego miejsca nie znalazła. Czasem lekarka wypytywała o to, ale Ed nigdy jej niczego nie powiedziała. Było gorąco jak w piekarniku. Wciąż słyszała łomotanie. Kiedy przynosili gorące posiłki, zanim zjadła, czekała, aż ostygną. Tak samo robiła z kawą, z herbatą. Przynosili też lody, ale były tylko mdłą żółtą kałużą. Przynosili sałatę, która miała zwiędłe liście, a pomidory były ciepłe. Kiedyś cisnęła jedzeniem o ścianę. Wtedy zabrali jej telewizor. Za bardzo jej to nie obeszło, bo zawsze mogła myśleć. Miała swoje myśli i własne obrazy. Lepsze niż te ich. Znacznie, znacznie lepsze.

8 No dobrze

– Dougie Meelup wstał i odsunął krzesło od stołu. – Otwieram te drzwi. W końcu po coś mamy ogród. – Wyniosę ci leżak na dwór, weźmiesz sobie książkę. – Nie, lepiej mi tutaj. – Eileen, na dworze świeci piękne słońce, rozstawię parasol, będziesz miała cień. – Nie mogę siedzieć na zewnątrz. – Nikt cię nie zobaczy. Sąsiadów nie ma. – Nie mogę. – I nikt nic nie wie. – Jasne, że wiedzą. Znają moje poprzednie nazwisko, a przecież nie brzmi Smith, wszyscy oglądają telewizję, czytają gazety. Wiedzą, że mam dwie córki. – A nawet jeśli wiedzą? Co znów za „oni”? No co, jeśli wiedzą? – Nie mam ci za złe, że tracisz przy mnie cierpliwość. – Nie tracę. Chcę tylko, żebyś troszeczkę podniosła głowę do góry. Eileen, nie możesz się tu schować na dobre. – Podnieść głowę do góry? O, potrafię to zrobić. I zrobię, kiedy już będę wiedziała, że to pomyłka i że oskarżyli niewłaściwą osobę, że trzeba wytoczyć proces. Bo wytoczę proces. Kiedy wszystko już się wyjaśni. Tyle że zanim tak się stanie, ktoś może w to wszystko uwierzyć. Ktoś, kogo znamy. Ktoś, kto mnie widział.

Ktoś taki już się znalazł, tylko Dougie nic jej o tym nie powiedział. Kiedy zadzwonił do pracy oznajmić, że żona się rozchorowała, rozmówca umilkł na chwilę, a potem odparł: – No tak. Jasne. Ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości. To przychodziło falami. Ale każda z tych fal była coraz bliżej i coraz wyższa. Eileen pomyślała, że pewnego dnia któraś okaże się tak wysoka, tak szybko będzie pędzić, że przewali się jej nad głową, zatopi, zmiecie – i właśnie o to się modliła. Aby już nigdy się nie obudzić. Na ekranie zamkniętych powiek migotały jej obrazki. Weeny, kiedy miała trzy latka. Weeny pierwszy raz idąca do szkoły. Weeny i Janet trzymające się za ręce pod bramą. W pudełku na półce w bawialni leżały prawdziwe zdjęcia. Chciała je teraz wyciągnąć, bo fotografie powiedziałyby prawdę, jacy byli szczęśliwi i jakie to były ładne, małe dziewczynki, jak zżytą stanowili rodzinę. Prawda tkwiła właśnie w tych fotografiach. Wiedziała o tym. – Teraz – oznajmił Dougie – zadzwonię tam i umówię się na widzenie. Eileen bezmyślnie przesuwała po spodku łyżeczką. – Zabiorę cię, razem tam pójdziemy. Trzymali ją w więzieniu Gedley Vale. Tę nazwę podano w dzienniku. Dougie odszukał je na mapie, leżało około stu pięćdziesięciu kilometrów od nich. – Muszę sobie wszystko spisać, to, co chcę jej powiedzieć. Muszę to jej przedstawić jasno. Powinna wiedzieć, że się do tego biorę. Może lepiej dowiem się, jakich ma prawników, i też się z nimi zobaczę. Jak myślisz? – Nie wiem, co ci wolno robić. – Co o tym sądzisz?

– No, ci obrońcy i tak dalej. Nigdy nie musiałem nic takiego załatwiać. – Sądzisz, że ja musiałam? Dougie pokręcił głową. Przez całą drogę do domu w samochodzie Keitha walczyła z policją i gazetami, telewizją, walczyła o swoją córkę i przeciw potwornej niesprawiedliwości tego wszystkiego; biła się z najmniejszą odrobiną zwątpienia. To był błąd. Nie miała pojęcia, dlaczego jakiś błąd mógł okazać się aż tak poważny, pójść aż tak daleko, a jednak to był błąd i ona musiała to zatrzymać. Weeny oskarżono o robienie rzeczy zbyt straszliwych, by w ogóle dawało się o tym pomyśleć, rzeczy, które mogą zrobić tylko najbardziej źli, niegodziwi ludzie, i to nawet nie wszyscy. Weeny nie była kimś takim. Jak w ogóle ktokolwiek mógłby pomyśleć, że była? Jak to się mogło stać? Janet dzwoniła dwa razy, krzyczała i płakała tak bardzo, że Dougie w końcu musiał odebrać żonie słuchawkę i kazał się jej uspokoić. – Ja mam dzieci – powtarzała. – Ja mam dzieci, wiesz. – Ale ona niczego nie zrobiła, Jan, ona tego nie zrobiła. – A co to za różnica? To jej nazwisko, wszystko było w telewizji, wszystko, zdjęcia w gazetach, ludzie na mnie patrzą. – Nie patrzą, nie wiedzą, że jest twoją siostrą. – Oczywiście, że wiedzą, a jeśli czegoś nie wiedzą, to zaraz się dowiedzą. Chcę wiedzieć, co się z nami stanie, i chcę coś z tym zrobić. Eileen wstała i podeszła do zlewu, odkręciła oba kurki, patrzyła, jak woda wiruje, wpada w odpływ. Garnki czekały na umycie, ale ich nie tknęła. – Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do pracy – powiedziała. Dougie wziął dwa dni wolnego, potem poprosił, by wolno mu było

przychodzić do domu w porze lunchu, tłumaczył, że żona nie czuje się zbyt dobrze i nie może zostawać długo sama. Rzecz jasna, nie bardzo mu wierzyli, ale miał wrażenie, że jest im go żal. – Nikt o niczym nie wie – powtarzał Eileen. A jednak wiedzieli. Nie tak trudno było się o wszystkim dowiedzieć. Kiedyś ktoś zapytał się go otwarcie, on zaś odwrócił się i odszedł. I wystarczyło. Był zły na siebie za swoją głupotę. Synowie Dougiego przyjęli rzecz do wiadomości i starali się zachować spokój. Keith nic nie mówił całą drogę, ale pocałował Eileen i objął ją na chwilę, a potem oznajmił, że może liczyć na niego i na Leah. To straszliwy koszmar i zamieszanie, ale pewnie da się wszystko wyjaśnić. Jasne, że da się wyjaśnić. Potem jednak wszystko ucichło. Telefon nie dzwonił. Dougie pomyślał, że powinien odwiedzić Keitha sam. Kiedy już załatwią sprawę widzenia w więzieniu. – No to wychodzę na chwilkę – oznajmił. – Teraz weź książkę i usiądź na zewnątrz. Ciesz się słońcem. Nie musisz odbierać telefonów ani nikomu otwierać, zamknij drzwi frontowe. Po prostu siedź na słońcu. Zatrzymam się po drodze i kupię kilka jajek, trochę sałatki na później. Coś jeszcze nam potrzeba? Wciąż patrzyła na wodę spływającą z kranu do zlewu. Dougie zakręcił kurki. Przez chwilę trzymał dłoń na jej ramieniu. – Nie wiem, od czego zacząć – powiedziała Eileen. – Nic nie musisz robić. Najlepiej zostaw to zawodowcom. Wiedzą, gdzie się zwrócić, wiedzą, jak to wszystko działa. – Tak myślisz? Chyba niezbyt się wysilili. – Wiem, kochanie. To tak wygląda, ale to oni są przecież ekspertami, prawda? – Nie. Ja jestem. Jestem jej matką. Kto ją lepiej zna ode mnie? Zastanowił się, czy to prawda, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Chciałby móc pójść tam sam. Odwiedzić ją, stanąć przed nią i

zapytać. Dowiedzieć się. Nakłonić ją, aby opowiedziała mu o wszystkim, co się stało. Wyciągnąć z niej prawdę. Już on będzie wiedział, co jest prawdą. A kiedy to zrobi, jeśli okaże się, że popełniono ogromny błąd, ujmie się za nią tak jak nikt inny. Musi się wszystkiego sam dowiedzieć. A jeśli nie popełniono żadnego błędu? Tego też by się dowiedział. Wtedy powiedziałby jej, jaka jest jej matka, co się z nią dzieje przez to wszystko i co będzie się dziać do końca życia, jak ją to złamało i będzie łamać, powoli, ciągle, krusząc na coraz mniejsze i mniejsze cząstki, których nie da się złożyć z powrotem. Jeżeli to prawda, chciałby móc wejść w głowę Edwiny, rozszczepić jej czaszkę i zajrzeć do środka, spróbować dotrzeć do korzeni, do jakichś wyjaśnień, jakichś przyczyn albo jakiejś skazy, choroby czy obłędu. Jeśli to była prawda, to coś zgniłego, co w niej tkwiło, należało to znaleźć i zniszczyć. Zgniłego. Wyobraził to sobie, zgniły, obrzydliwy i ropiejący obszar, a potem jeszcze wyobraził sobie ostrze skalpela i siebie samego, wycinającego zło. Widział dziurę, jaka by po czymś takim została, czystą, rozległą, otwartą ranę. Uświadomił sobie, o czym naprawdę myślał. Spojrzał na włosy Eileen. Ich brązowy kolor w większości ustąpił miejsca siwiźnie, były nieprzyjemnie suche. Dostrzegł mały skrawek złuszczającej się skóry. Odsunął rękę i wyszedł. Pragnął świeżego powietrza, blasku słońca i normalnego świata. Chciał być sam, z dala od tego wszystkiego, przez długi czas.

9 Wyglądasz, jakby ci bardzo zależało, żeby wszystko robić sama. Nie chcesz przyjąć pomocy od nikogo. W ogóle nie chcesz, żeby ktokolwiek cię odwiedzał. Właśnie się zastanawiam, czy wiesz, dlaczego tak jest. – Nie muszę się z nikim spotykać. – Nie, nie musisz. Psychiatra miała na sobie jasnoniebieski podkoszulek z mieniącym się kołem pośrodku, do tego modne czarne dżinsy. Modne, ale źle wyglądały. Była lekarzem w pracy. Nie wypadało, żeby nosiła dżinsy. Ed siedziała po turecku na niskim krześle. Usadowiła się wygodnie. Wentylator w kącie zasysał ciepłe powietrze, kręcił nim i wyrzucał je z siebie. – Twoja matka? – Co znowu? – Zastanawiam się, dlaczego powiedziałaś, że nie masz krewnych. Masz matkę, siostrę, dzieci siostry. – I co z tego, do cholery? Nie mają ze mną nic wspólnego i nie mają nic wspólnego z tobą. – Dlaczego tak uważasz? Są twoją rodziną. Zawsze będą mieli z tobą coś wspólnego. To po prostu fakt. Prawda?

Ed wzruszyła ramionami. – To tyle na ten temat. – Zastanawiam się, dlaczego tak się do nich odnosisz. – Naprawdę? Ed miała ochotę ją uderzyć. Ta kobieta nigdy nie wyglądała na zaskoczoną, wściekłą, zirytowaną czy wytrąconą z równowagi. Zawsze wydawała się odprężona i jak przypuszczała Ed, całkiem sympatyczna. Tak. Sympatyczna. Twarz miała sympatyczną. W jej zachowaniu była sympatia. Uprzejmość. Sympatia. Siedziała po turecku i czekała. Wiedziała, co będzie dalej. Jak układały ci się stosunki z matką? Kim dla ciebie była? Co z twoim dzieciństwem, twoją siostrą, tatą, śmiercią taty, jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie, czy miałaś dużo przyjaciół, czy ludzie byli dla ciebie niemili, czy cię molestowano, czy tak, czy nie, byłaś, nie byłaś, czemu, kiedy, jak, dlaczego, dlaczego, dlaczego. – Czy zastanawiałaś się kiedyś, jak coś takiego odczuwa dziecko? Jesteś bezpieczna, szczęśliwa, wszystko jest w porządku, a nagle wciąga cię do samochodu ktoś obcy i zabiera daleko od bezpiecznego, znajomego świata. Czy kiedykolwiek wyobrażałaś sobie podobne uczucia? To nie były te pytania. To nie był sposób, w jaki wszystko miało przebiegać. Rozłościła się. – Czy wyobrażałaś sobie, co czują rodzice, kiedy ich dziecko zostaje porwane? Albo jego siostra czy brat? Sąsiedzi i przyjaciele? Dziadkowie? Poświęć trochę czasu na wyobrażenie sobie tego. Miała ochotę wepchnąć palce do uszu i krzyczeć. Chciała wybiec z pokoju, rzucić się na młodą kobietę w bladoniebieskim podkoszulku z błyszczącym kółkiem i w czarnych dżinsach, smagnąć ją paznokciami po twarzy i oczach, złapać za gardło. Wentylator szumiał.

Twarz psychiatry pozostawała wciąż taka sama. Sympatyczna. Lekarka czekała. Nic nie zapisywała, nawet nie zerkała na notatnik. Patrzyła na Ed i czekała. Sympatyczna. – Zastanawiasz się teraz nad tym? – Nie. – Myślisz, że powinnaś? – Nie. – Myślisz, że potrafiłabyś? A może to zbyt trudne, za bardzo denerwujące? Zbyt groźne? – Nie wiem, o czym mówisz. – Czy kiedykolwiek czułaś się zagrożona? – Co? – Nie fizycznie. Może zresztą tak, może tak. Ale naprawdę chodzi mi o to, czy czułaś zagrożenie względem siebie, względem Ed, względem tego, kim w głębi siebie naprawdę jesteś? – Blablablablabla. – Chciałabym, żebyś do następnego spotkania zastanowiła się nad pewnym słowem. Zamierzam cię prosić, żebyś naprawdę wzięła to sobie do serca i naprawdę je dokładnie przestudiowała… Obejrzała je z każdej strony. Pomyślała, co to słowo może oznaczać. Dla ciebie. Dla innych ludzi. Może dla twojej rodziny. Dla dziecka. Rób notatki, jeśli to coś ci pomoże. Skup się nad tym. Oczywiście nie przez cały czas. Od czasu do czasu daj sobie kilka minut na skupienie się nad tym słowem, pozwól sobie w tym zatonąć. Dobrze? Ed wzruszyła ramionami. – Świetnie, Ed. To słowo to „miłość”.

10 Powietrze drgało od skwaru. Cat Deerbon jechała Gas Street, na próżno szukając cienistego miejsca, gdzie mogłaby zaparkować. Zacieniona strona ulicy była zapchana. Wysiadała właśnie z klimatyzowanego auta wprost do tureckiej łaźni, którą stał się świat, gdy nadjechał jakiś policyjny samochód. Pomyślała o Simonie. Dwa razy do niego dzwoniła, zostawiła mu wiadomość. Nie odpowiedział. Jakaś jej część uznała, że pewnie postanowił przetrawić sobie w domu prawdę, w której obliczu go postawiła. Ale znacznie bardziej wstydziła się za siebie. Dochodziła szósta. To dzisiaj już ostatnia wizyta. Uznała, że potem pojedzie do miasta i sprawdzi, czy brat jest w domu. Apartament numer 8 w Starej Fabryce Wstążek mieścił się o piętro wyżej niż mieszkanie Maksa Jamesona. Przemierzyła trzy piętra i musiała oprzeć się o żelazną balustradę, żeby złapać oddech. Zastanawiała się, dlaczego mając troje dzieci, pracę, kucyka i padok pełen kurcząt, najwyraźniej straciła kondycję. Wizyta u pacjenta, nastolatka z zapaleniem wyrostka robaczkowego, przebiegła sprawnie. Wezwała karetkę. Załatwione. Teraz pora na Simona. Ruszyła w dół po schodach. Max Jameson, zaniedbany, jakby kompletnie nieprzytomny, wychodził ze swojego mieszkania w towarzystwie dwóch policjantów.

– Max? Niecierpliwym ruchem odwrócił się w jej stronę. – Dobry wieczór, pani doktor. Policjant skinął jej głową. – Chodzi o Lizzie – wyjaśnił Max. – Lizzie? Cat przeniosła spojrzenie na policjanta, który jakby się zawahał. – Max… – Widziałem Lizzie i ona ode mnie uciekła. To wszystko. Poszedłem za nią. – Dobra, wystarczy, przepraszamy, pani doktor. – Poprowadzili go między sobą po schodach. Cat patrzyła za nim zatroskana. Pobiegła do samochodu. Teraz miała jeszcze ważniejszy powód, by odwiedzić Simona. Ruch na drodze do jej domu zelżał i gładko przejechała przez miasto w stronę Cathedral Close. Tam mogła zaparkować w cieniu, pod rozłożystymi drzewami. Grupa ministrantów szła od sali prób ku bocznemu wejściu do świątyni na wieczorne nabożeństwo. Mieli na sobie białe pelerynki, a pod nimi ciemnoczerwone tuniki. Liczyła, że Felix zostanie kiedyś ministrantem. Jej syn Sam uporczywie odmawiał. Chris też się nie zgadzał. Uważał to za wyczerpującą harówkę. Pobudka wcześnie rano, wszystkie niedziele z głowy, do tego jeszcze wieczne próby, wakacje często przerywane wizytami w innych katedrach, w kraju i za granicą. Ale i tak słuchanie jak melodyjnie Felix ją naśladuje, kiedy sobie podśpiewywała od czasu do czasu jakiś takt przed próbą Chóru Świętego Michała, podsycało ukryte ambicje Cat. Patrzyła, jak chłopcy znikają w wejściu do katedry, zastanawiała się, czy też tam wejść i wysłuchać wieczornego nabożeństwa, zamiast napadać na brata, ale kiedy tak stała i wahała się, pod sklepioną

bramą przejechał wóz Simona i popędził uliczką ku budynkom na jej końcu. Ruszyła w tamtą stronę. – Cześć. Simon odwrócił się. – Aha. Przyszłaś wypalić fajkę pokoju? Nie wiem, czy jestem na to gotów. – Nie. Właśnie wychodziłam od pacjenta w Starej Fabryce Wstążek i zobaczyłam, jak dwóch policjantów wyprowadza Maksa Jamesona. – Nic o tym nie wiem, wybacz. – Muszę się dowiedzieć. Policjant nie chciał mi nic powiedzieć, ale z Maksem jest źle. Bardzo się o niego martwię. – Oni się tym zajmą. Sierżant pośle po oficera medycznego, a on ściągnie dyżurnego psychiatrę, jeśli uzna, że to konieczne. Wiesz, jak to działa. – Powinnam się z nim zobaczyć. Simon pokręcił głową. – Jutro spróbuję się czegoś dowiedzieć. Stali w cieniu budynku, a w dusznym, upalnym powietrzu wciąż gotowały się między nimi napięcie i złość. Kłótnie z bratem denerwowały Cat bardziej niż co*kolwiek innego, może nawet bardziej niż nieliczne spory z Chrisem, bo Chris wyładowywał się, a potem zapominał. Chris był racjonalny, otwarty, szczery. O Simonie nie dało się powiedzieć żadnej z tych rzeczy. – Popełnił poważne przestępstwo, przetrzymując tę dziewczynę pastora. – Nie wniosła oskarżenia. – Nie, ale wiem, że został odnotowany. – Teraz nie chodziło o to. Mówił, że widział swoją zmarłą żonę. – To nie należy do twoich obowiązków. Po prostu zostaw to nam. – Co się z tobą dzieje? Nie mówisz jak brat, którego znam.

Odwrócił się. – Może dlatego, że nie znasz swojego brata. Cat patrzyła, jak Si otwiera drzwi mieszkania, wchodzi, jak się za nim zamykają. Nie zaprosił jej do środka. Nie obejrzał się. Powoli, ze łzami w oczach, wróciła do samochodu i zadzwoniła do domu. – Już jadę. Trochę zboczyłam z trasy. – Coś się stało? – Nie, nic. Po prostu musiałam zajrzeć do Simona, żebyś coś sprawdzić. – I co ci powiedział ten twój cholerny braciszek? Mam już dość tego, jak się przez niego martwisz. – Nie martwię się. Wiesz, jaki on jest. – Wiem aż za dobrze. Wracaj szybko do domu. Kochamy cię. – Martwię się o Maksa Jamesona. – Jesteś już po pracy. Daj spokój. Hannah dostała złotą gwiazdkę za czystość. – Hej! – Zrobiłem łososia, Hannah pomaga mi robić sałatkę ziemniaczaną. – Gdzie jest Felix? – Ogląda Wimbledon. – Chris, wiesz, że nie powinieneś go sadzać przed telewizorem. – To nie ja, to Sam. Obaj są zakochani w Szarapowej. Cat roześmiała się. – Dobra. Już jadę do was. Pojechała objazdem przez Gas Street i zatrzymała się na jej krańcu. Nie zanosiło się na nic złego. Max trafił do aresztu. Może niedługo go wypuszczą, może jeszcze dziś. „Widziałem Lizzie i ona ode mnie uciekła. Poszedłem za nią”. Bez trudu można było określić stan jego umysłu. Oszukiwał sam siebie. Miał przywidzenia. Cierpiał. Jak

wiele medycznych problemów było przedtem problemami ludzkimi? Przez resztę drogi do domu myślała głównie o Simonie. Nie cierpiała tego, jak się czasem zachowywał, tej jego zimnej strony osobowości, która wszystko bagatelizowała. Simona aroganckiego. Przypomniała sobie, jak wylała mu na głowę butelkę wody kolońskiej, kiedy mieli po szesnaście lat. A on ją wkurzył. Śmierdział tanimi perfumami jeszcze przez kilka dni. Uśmiechnęła się do siebie. Może Diana Mason powinna też zrobić coś podobnego.

11 Eileen

jako pomieszczenie, w którym na ścianach wisiały gazety przyczepione do kijków, na półkach leżały kolorowe pisma, a na regałach stały encyklopedie i słowniki. Były tam ciężkie drewniane stoły, krzesła, buty skrzypiały na wypolerowanej posadzce, a wtedy wszyscy podnosili wzrok i patrzyli w twoją stronę. Panował tam specyficzny rodzaj ciszy, unosił się delikatny zapach kurzu. Jak w kościele. Weszła do środka i zamarła. Wszystko się zmieniło. Ściany pomalowano na biało. Wielkie książki, gazety, czasopisma, drewniane stoły i krzesła zastąpiono rzędami stolików, na których stały komputery, a przy nich obrotowe biurowe krzesła. Jaśniały monitory, słyszała cichy stukot klawiatury. Cofnęła się i podeszła do biurka bibliotekarza. Gazety? Dziewczyna zza kontuaru mruknęła coś o kiosku na rogu. Eileen wyszła. Oprócz kiosku był tam jeszcze bar kanapkowy z jedzeniem na wynos, z wysokimi stołkami i blatem pod oknem. Wzięła kawę z mlekiem i wspięła się na jeden ze stołków. Ale nie znalazła tych gazet, o jakie jej chodziło. Dawniej trzymali egzemplarze wszystkich gazet z zeszłego roku w osobnym schowku. Prosiło się o tę, którą się chciało, a oni albo od razu ją znajdowali, albo można było wyjść. Zdawała się na gazety, myślała sobie o tym, jak je przejrzy w kolejności chronologicznej, od ostatniej do Meelup

zapamiętała

biblioteczną

czytelnię

pierwszej. Tylko to zajmowało jej głowę przez cały tydzień i tylko to pchało do działania. W gazetach mogła znaleźć wszystko, czego potrzebowała, wszystkie raporty, apele policji, zdjęcia, wszystko. Mogli w nich opisać wszystkie przypadki. Mogłaby powoli przez to przebrnąć, upewnić się, że dowiedziała się wszystkiego. A w jednej z gazet, gdzieś tam, znalazłaby to, czego szuka, chociaż ukryte, chociaż niezbyt szczegółowe, dowód, że Weeny nie ma nic wspólnego z żadną z owych rzeczy, że popełniono błąd, wiele błędów. „Pomyłka sądowa”. Jedyną rzecz, jakiej potrzebowała, był czas, a jego miała teraz mnóstwo. Złożyła w pracy wymówienie, mogłaby więc szukać całymi dniami. Teraz czuła się tak, jakby osiadła w miejscu, o którym sądziła, że je zna, a okazało się dla niej całkiem obce. Nie potrafiła odnaleźć właściwej drogi, nie miała pomysłu, jakim szlakiem ruszyć. Nie dostała żadnej wiadomości od Weeny. Dougie spędził prawie godzinę przy telefonie, próbując się dowiedzieć, czy matka może odwiedzić ją w więzieniu. Nie ustalono jednak żadnej konkretnej daty. Weeny zawsze cechował śmieszny upór, by wszystko robić sama. Cliff ją nauczył polegania tylko na sobie, niezdawania się na innych. Ale teraz, w obliczu wszystkiego, co się działo, mogłaby przecież napisać. Eileen wygrzebała łyżeczką z pustej filiżanki kawowe fusy. Jak można wpakować się w takie tarapaty i stawiać czoło przeciwnościom losu, nie mając przy sobie rodziny? Nawet Weeny nie dałaby rady. Kiedy były małe, Janet zawsze płakała, przez wszystko i wszystkich. Weeny ani razu. Zawsze grzeczna, zawsze niezmienna, mało się śmiała, nie beczała, nie trajkotała jak Jan. Eileen lubiła ją za to, lubiła jej spokój i opanowanie, lubiła, jak córka siedziała przy niej, czytała albo wklejała wycinki do albumu. Nie domagała się uwagi tak jak Jan. Jan była małą córeczką tatusia. A Weeny była jej.

Ale odeszła. Dorosła i wyszła z domu, od tamtego czasu prawie nie utrzymywała z nimi kontaktu, nadal nikogo nie potrzebowała, wystarczała sobie sama. Poza jakąś straszliwą nową chorobą, nie było chyba gorszej rzeczy niż to, co się właśnie działo. Ale Weeny z nimi nie rozmawiała, nie zwierzyła się żadnej z nich, o wszystkim dowiedziały się z telewizyjnych wiadomości. Jak to jest? Wiedzieć, że jest się oskarżonym o zrobienie tak wstrętnych rzeczy, że trudno o nich pomyśleć, wiedzieć, że zostanie się ukaranym za to, co zrobił ktoś inny, że wszystko jest nie tak, ale trzeba przez to przejść. To niewyobrażalne. Eileen zrobi wszystko, co może. Jeśli będzie musiała z kimś porozmawiać, porozmawia, jeśli będzie musiała powiedzieć, by czegoś dowieść, powie. Dougie też. Przecież wiedział, że to straszliwy błąd. Powinna być przy Weeny. Na Boga, Weeny powinna im pozwolić być przy sobie. Zapłaciła za kawę i wróciła do biblioteki. Tamtej dziewczyny z paznokciami polakierowanymi na srebrno już nie było, za kontuarem siedziała teraz pulchna kobieta. Eileen odczekała, aż trzy inne osoby załatwią sprawy z książkami. – Dzień dobry. – Byłam tu już wcześniej. Chciałabym się dowiedzieć, gdzie można dostać gazety. – My… – Wiem, już mi mówiła. Teraz nie macie gazet, ale może macie jakieś stare w magazynie, tak jak było przedtem? – Obawiam się, że nie, już jakiś czas ich tam nie ma. Jak dawne informacje chciałaby pani poznać? – Niezbyt dawne. Kilka rzeczy z tego roku. – Próbowała pani w Internecie? Eileen spojrzała na nią uważnie. – Gazety mają archiwa w Internecie. Może się pani zarejestrować i

poszukać. – Kobieta uśmiechnęła się. Jej uśmiech dodawał otuchy. – Rozumiem, że nie miała pani jeszcze do czynienia z komputerami? – Żadnego nawet nie dotknęłam. – To bardzo proste. Może pani zamówić sobie pół godziny na jakimś komputerze, a poza tym także kurs obsługi. – O nie. Nie sądzę, żebym dała radę. – Jasne, że da pani radę. Jeśli chce pani przejrzeć parę starych gazet, musi pani poznać jedynie kilka kroków. Może pani jednak zarezerwuje sobie sesję przy komputerze? Dougie zmieniał uszczelkę w kuchennym kranie. Na blacie obok leżały porozkładane części. – Do czego chcesz dojść? – Muszę się dowiedzieć, to jedyny sposób. Muszę w to głęboko wejść, muszę jej pomóc. Jestem jej matką. – Wiem. Tyle że Keith mógłby to wszystko zrobić za ciebie, prawda? – A co to ma wspólnego z Keithem? Dougie wyglądał, jakby go uraziła. – Nie o to mi chodziło, tylko o jego komputer, nie o ciebie. Oszczędzi ci tego. – Zaczął cążkami dokręcać szczyt kranu. – Jeśli chcesz. Wejść w to, w komputery. – Nie potrafię go poprosić. – Dlaczego nie? To twoja rodzina. – Muszę to zrobić sama, Dougie. – Jak chcesz. Dobra, zrobione. Puszczę teraz wodę. Podeszła do okna. Zbierało się na burzę, niebo było ciemne jak ołówkowy grafit. Nie chciała zdenerwować męża, ale nie mogłaby poprosić Keitha. Miała wrażenie, że gdzieś w jej umyśle niczym daleka błyskawica coś błyska, coś czego nie rozpoznawała, ale niewątpliwie wiedziała, że nie może dopuścić nikogo innego, nawet z

rodziny, aby zaczął przeszukiwać, dowiadywać się. To była sprawa prywatna. Prywatna. Odkręciła kran, żeby napełnić czajnik, woda prysnęła z boku, mocząc jej rękaw. – Cholera – mruknął Dougie. Dougie znowu rozmontował kran, złożył go i puścił wodę, a potem wszedł do frontowego pokoju. Było w nim ciemno. Grzmot zabrzmiał gdzieś bliżej, deszcz zaczął walić w okno, powolnymi, pojedynczymi seriami rozbryzgów. Nie włączył światła, tylko zalał herbatę i usadowił się w krześle. Po chwili przez stukot deszczu powiedział: – Kochanie, może lepiej to po prostu zostawić? – Co masz na myśli? – Po prostu nie chcę, żebyś się denerwowała, martwiła, próbując dowiedzieć się tego, czego nie dasz rady się dowiedzieć. Nie chcę. – Jak możesz tak mówić? Ona jest moją córką. Nie mogę tak sobie usiąść i patrzeć, muszę to załatwić, oczywiście, że muszę. Gdybym tego nie mogła dla niej zrobić… Jak możesz tak mówić. Dał spokój i pił herbatę, patrząc na szalejącą burzę, na to, jak deszcz uderza w panoramiczne okno.

12 Recepcjonistka wsunęła głowę do pokoju. – Może pani przyjąć jeszcze jednego pacjenta? Cat jęknęła. Wyłączyła już komputer i przeglądała notatki. Poranny dyżur zdawał się ciągnąć latami. – Ile mam wizyt? – Nie jest tak źle… Pan Wilkins poszedł do szpitala, a pani Fabiani umarła dzisiaj rano. – No dobrze, Cathy, ale to już ostatni. – Mówiłam, że pani kończy. Ale czekała ponad godzinę. Cudownie pracowało się z nową recepcjonistką. Była sprawna, sympatyczna, miła i dobrze zorganizowana. Jej jedynym problemem było to, że nie umiała odmawiać pacjentom. Cat uniosła wzrok, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Jane Fitzroy. – Naprawdę mi przykro, wiedziałam, że miałaś dzisiaj rano dużo pracy. – Siadaj. Zdaje mi się, że prosiłam cię, żebyś do mnie przyszła. Jane skrzywiła się. – Nie sądziłam, że będę tego potrzebować, wiesz, jak to jest… – Hm. – Naprawdę, jestem zaskoczona, nie spodziewałam się, że to dalej będzie mnie męczyć. Przecież się skończyło i zostało załatwione.

Muszę to zostawić za sobą. – Masz za sobą straszne… nie, szokujące doświadczenie. Takie rzeczy trwają dłużej, niż można się spodziewać. Mów, o co chodzi. – Po prostu potrzebuję czegoś, co mi pomoże zasnąć. Jeśli zapiszesz mi coś takiego i prześpię normalnie kilka nocy, to mi się polepszy. – Zobaczymy. Najpierw dam ci kwestionariusz do wypełnienia. – Nie, naprawdę, nie marnuj czasu. Jestem zdrowa. Po prostu nie mogę zasnąć. – Przypominają ci się tamte zdarzenia? – Czasem. Tak, kiedy wracam do domu pod koniec dnia… Zwłaszcza jak jest ciemno. Tak. To naprawdę głupie, wiem. – Nie całkiem. To normalne i zrozumiałe. Napady paniki? Jane zawahała się. – Ja… No… Ja nie wiem. – Wiesz, jak to wygląda, prawda? Nagle, z niczego, chwyta cię za gardło strach i panika… Chcesz uciec. Serce ci wali… Czasem zaczynasz gwałtownie oddychać, czasem zaczynasz się trząść. Niektórym ludziom robi się niedobrze albo muszą pędzić do toalety… Niektórzy mają zawroty głowy i mdleją. Objawy są różne, ale wspólne jest przejmujące uczucie strachu. Poczucie nadchodzącej grozy. – Tak. – Jak często to miałaś? – Tylko kilka razy czy coś. – Czy coś? – Kilka razy. – Jane, nie musisz się tego wstydzić. Gdybym przyszła do ciebie się wyspowiadać, spodziewałabym się, że będę musiała wyznać wszystko. No, a teraz ja jestem twoim lekarzem. Jane się uśmiechnęła.

– No dobrze. Jest coraz gorzej. Wydaje mi się, że mam te ataki coraz częściej. Czy nie powinno być ich mniej? Nie radzę sobie z tym, prawda? Pewnego ranka, kiedy miałam odprawić nabożeństwo o jedenastej… Nie potrafiłam, po prostu zamarłam. Musiałam wyjść. Wszyscy pomyśleli, że zrobiło mi się słabo czy coś w tym stylu. – Bo zrobiło ci się słabo. – Ale na litość boską, ile czasu można być słabym? – To nie ma nic wspólnego ze słabością. Mogłabym to nazwać fachowo zespołem stresu pourazowego. Pomoże ci to zrozumieć, że to nie kwestia moralna, Jane, i nie ma to nic wspólnego z brakiem odwagi. Ale masz rację, bezsenność ci nie pomaga. Zapiszę ci niewielką dawkę tabletek nasennych, żeby to przerwać. – Dziękuję… – Jane wstała. – Ale to nie wszystko. – Nie chcę brać już nic innego… Żadnych środków uspokajających, niczego w tym rodzaju. – Nie mam zamiaru ci nic proponować. Myślę, że przyda ci się kilka sesji z psychologiem klinicznym. Mamy dwóch znakomitych psychologów w szpitalu w Bevham. Będziesz mogła o wszystkim opowiedzieć i dostaniesz kilka praktycznych porad, jak radzić sobie z napadami paniki. To ci naprawdę pomoże. – Nie jestem pewna. – Tak? Dlaczego? Bo jesteś pastorem i nie powinnaś tego potrzebować? Jane zarumieniła się. – To bzdury, dobrze o tym wiesz. Słuchaj, sprawa nie minie sama z siebie i zacznie przeszkadzać ci w pracy, co już jest stresujące. Powinnaś to załatwić dla swojego dobra, dla dobra swojej pracy. – Nie sądziłam, że będziesz taka miła, żeby o tym pogadać. – Jestem w tym bardzo, bardzo dobra. Możesz wziąć to. – Cat przysunęła jej bloczek z receptami. – I daj sobie dwadzieścia cztery

godziny na zastanowienie się. – Dziękuję. – Wizyta skończona. – Cat wstała. – Jesteś moją ostatnią pacjentką. Koniec dyżuru. Ale słuchaj, muszę z tobą porozmawiać o Imogen House. Jest tam taka sprawa, albo nawet dwie… Będziesz musiała teraz się do nich wziąć. – Ach, siostra Doherty. – Właśnie, siostra Doherty. Chris dzisiaj wieczorem idzie na spotkanie. Weszły do pustej poczekalni. – Pani doktor, spotka się pani z onkologami w Bevham? – Cathy wychyliła się zza kontuaru recepcji. – Tak. Jane, przyjdziesz dzisiaj na kolację? Będzie to, co jest pod ręką, ale przy tej pogodzie wystarczy chyba jeszcze jedna sałatka. Jane uśmiechnęła się. Cat pomyślała, że nie jest piękna, ma jednak twarz, na którą trzeba spojrzeć i spoglądać ciągle. Ale jej uśmiech to już co innego. – Bardzo, bardzo chętnie. Dawno nie wychodziłam. To właśnie to, czego mi potrzeba. – To tutaj… – Cat nabazgrała adres. – Łatwo nas znaleźć. Piętnaście minut od katedry, gdy już skończą się godziny szczytu. Po siódmej. – Pani doktor, czekają na panią… – Jestem. Idąc do telefonu, pomachała Jane. Czuła się zadowolona. Popołudnie papierkowej roboty w klinice, następnie położy dzieci do łóżka i zaraz przejdzie metamorfozę, żeby zjeść kolację z nową koleżanką.

13 Nathan, masz chwilkę? – Już idę, szefie. Simon obrócił krzesło, aby spojrzeć na powietrze drgające w upale nad asfaltem podwórka komisariatu. Wentylator na jego biurku mieszał gorący podmuch, unosił rogi papierów. Serrailler cieszył się jednak, że wrócił. Tygodniowy urlop nie należał do szczególnie udanych i Simon starał się nie myśleć, że stało się tak głównie z jego winy. Nathan Coates wszedł, pogwizdując. – Wesoły jesteś. – Dzień dobry, szefie. Tak, dostałem dzisiaj dobre wiadomości. – To trojaczki? – Rety, tylko nie to, to byłby horror. – Jestem pewien, że moi rodzice by się z tobą nie zgodzili. Nathan zarumienił się po czubki włosów. – Boże, szefie… – Daj spokój, żartowałem. Dlaczego miałbyś pamiętać, że jestem trojaczkiem? No, to jakie są te wiadomości? – Chodzi o dziecko… Byliśmy dzisiaj na USG, to chłopiec. – Jeśli tego oboje chcieliście, to wspaniale. – Tak, no, mnie było wszystko jedno, szczerze mówiąc, ale Em strasznie chciała chłopca, jest teraz wesoła jak skowronek. Co dzisiaj

mamy do roboty? – Mamy czasowe zastępstwo za Gary’ego Jonesa. Detektyw Joe Carmody. Przyjeżdża z Exwood. Detektyw Gary Jones w ostatni weekend brał udział w pościgu, bandyci staranowali go samochodem. Miał szczęście, że przeżył. – Jestem już zmęczony sprawami z narkotykami, mam ich dość. Dulcie wymyka nam się spod kontroli. W przyszłym tygodniu jadę na związaną z tym międzynarodową konferencję. Chciałbym, żebyś pokazał temu nowemu, jak tu wszystko funkcjonuje. Jest coś, czemu powinieneś się przyjrzeć. Serrailler wstał i podszedł do planu wiszącego na ścianie. – Tutaj… Nelson Road, Inkerman Street, Balaclava Street. – Battle Corner… Zwykle jest tam cicho i spokojnie. – Były tam jakieś kłopoty… Obraźliwe graffiti, rasistowskie ulotki, paskudztwo. – Trochę dziwne. W Battle Corner w Lafferton mieszkała niewielka miejscowa społeczność Azjatów, ale było to już drugie pokolenie imigrantów, którzy lata temu bez problemu zasymilowali się z resztą społeczeństwa. – To nie chodzi tylko o Azjatów, są też napisy antysemickie. Jak wiesz, stoi tam synagoga, ale były jeszcze dwa inne incydenty w okolicy Sorrel Drive i Wayland Avenue. Zdemolowano samochody żydowskiemu prawnikowi oraz kilku biznesmenom, a do skrzynek pocztowych powtykano im różne świństwa. Wypuszczamy tam patrole, ale oczywiście, kiedy tam są, nic się nie dzieje. Szczerze mówiąc, trochę jestem tym wszystkim zdziwiony. Chodzi mi o to, żeby pochodzić po ludziach, porozmawiać z tymi, przeciw którym to było wymierzone… Poniuchać. Kiedy przyjedzie detektyw Carmody, chcę, żebyście zajęli się tym przez kilka dni, zobaczyli, do czego można się dogrzebać.

– Jasne, szefie. Jakieś tropy? – Tak naprawdę, to nic. Wygląda na zorganizowaną akcję. Nie sądzę, żeby to były dzieciaki. – Myśli pan, że źródło tego jest poza Lafferton? – Może tak być. Nathan ruszył w stronę drzwi. – A wiadomo coś o zabójczyni dzieci? – Tak, miałem to powiedzieć, słyszałem dzisiaj rano. Psychiatra mówi, że nie jest wariatką. Można ją sądzić. Nathan triumfalnie uderzył pięścią w powietrze. – Nigdy w to nie wątpiłem. – Tak, racja. Ale wie pan, szefie, jak to jest, oni są cholernie sprytni, potrafią zamydlić oczy nawet psychiatrze. – Nie tym razem. Ed Sleightholme jest równie poczytalna jak ty i ja. – Tak. Jest zła, ale nie szalona. Aż ciarki przechodzą, a krew stygnie w żyłach. Dostanie dożywocie bez dwóch zdań. Tanecznym krokiem wyszedł z pokoju. Simon wziął się do przeglądania e-maili. Myślał o Ed. Martwił się, bo chociaż specjaliści od kryminalistyki udowodnili, że David Angus był w bagażniku jej samochodu, wcale nie udowodnili, że nie żyje i że to właśnie Sleightholme go zamordowała. Potrzebowali ciała. Póki go nie mieli, jedyną rzecz pewną stanowiło uprowadzenie dziewczynki, Amy Sudden. Ale Amy Sudden odnaleziono żywą. Bez mocniejszego dowodu każdy przyzwoity adwokat po prostu rozjedzie oskarżenie o morderstwo, nie wspominając już o zarzucie wielu porwań i morderstw. Przekonanie Nathana, że Ed Sleightholme dostanie dożywocie raczej nie miało solidnych podstaw. Dzień zleciał mu głównie na robocie przy biurku. Serrailler wyszedł też do delikatesów Cypryjczyka, kupił sobie kanapkę i kawę

na wynos, obszedł kilka przecznic i powrócił do komisariatu. Praca nie zabsorbowała go aż tak, żeby trochę się nie pomartwił swoją siostrą i Dianą. Czuł się wobec nich obu winny, choć przejmował się tylko Cat. Dzwonek telefonu wygonił je z myśli. – Simon? Jim Chapman z tej strony. – Coś słychać? – O Sleightholme? Nie. To coś innego. Znasz Colina Alumbo? – Komisarza z Northumbrii? Tylko ze słyszenia. – Pierwszy czarny komisarz w naszym regionie. Młody. Bardzo dobry. Mógłbyś się lepiej postarać i awansować na komisarza. – Nie mogę już się lepiej starać, niż się staram. Przejdźmy do rzeczy. – Byłem z nim na drinku przed spotkaniem burmistrzów. Szuka kogoś, kto pokierowałby nowy specjalnym wydziałem. Nadinspektora. – Jaki obszar działań? – Sprawy niewyjaśnione. – Mhm… – Wiem, co sobie myślisz. Wszyscy tak myślą. Wystygły trop, ślepy zaułek. A nie musi tak być. Powiedziałem mu, że potrzebuje kogoś takiego jak ty. – Jim, ja lubię działać. Wcale nie mam dość tego, co teraz robię. – Tak, wiem, lubisz wisieć na klifie na paznokciach. Nie ma powodu, żebyś z tego rezygnował. – To, co mówisz, zapowiada wiele godzin spędzonych na przerzucaniu starych akt na papierze i jeszcze więcej przed komputerem. – Masz wolny wybór. Zależy od ciebie. Będzie ci tam dobrze i będziesz oczko wyżej. – Jest mi tu dobrze, oczko niżej.

– Myślałem, że nie możesz już tu usiedzieć. – Być może. – Krótko mówiąc, chcesz, żebym nie wtykał nosa w twoje sprawy i siedział cicho? Simon roześmiał się. – Jim, bardzo mi pochlebia, że znalazłem się na twojej liście. Nie wymazuj mojego nazwiska. Ale kiedy odłożył telefon, wiedział już, że niewyjaśnione sprawy to ostatnia rzecz, jaką chciałby się zajmować. Poważna i szczera propozycja pracy sprowadziła go jednak z powrotem do rzeczywistości. Jeśli chciał pozostać w policji i poważnie zająć się swoją karierą, powinien wyprowadzić się z Lafferton. Ale nie chciał podjąć złej decyzji. Wstał i ruszył korytarzem do automatu z napojami. Stała przy nim kolejka – kilka osób chciało kupić lodowato zimne puszki. Upał męczył wszystkich. – Szefie, będzie pan jutro stał na bramce? W ostatnią sobotę mieliśmy bardzo słabego odbijającego. Oddaliśmy im pierwsze trzy bramki. Brak nam kogoś doświadczonego w obronie. – Steve Philipot z drogówki żonglował trzema puszkami coli. – Spróbuję. – Niech pan lepiej się postara i będzie na pewno. Tak, pomyślał, wracając do swojego biura. Będę. Ponieważ dla chłopaków z Yorku oderwie myśli od innych spraw. Ale gdy znalazł się już w gabinecie, zamiast wracać do akt, otworzył w sieci stronę „Przeglądu Policyjnego” i zajrzał do działu rekrutacji. Chciał się zorientować w ofertach. Były tam tylko propozycje rutynowych zajęć, nic naprawdę ciekawego. Pomyślał o mieszkaniu obok katedry. Gdzie znajdzie takie drugie? Gdzie znajdzie takie miejsce, w którego pobliżu będzie mieszkać jego rodzina? Czy poza Lafferton w ogóle mógłby znaleźć dom?

14 Zostawili go pod bramą. Max Jameson czuł ciepło promieniujące z chodnika i ceglanych ścian Starej Fabryki Wstążek. Był oszołomiony, bolała go głowa. Wypuszczono go za kaucją, jego prawnik podwiózł go pod dom. Teraz musiał już tylko wejść do środka i… Nie miał pojęcia, co potem. Czuł się tak dziwnie, jakby cząstka jego umysłu odłamała się i odpłynęła niczym kawałek góry lodowej. Wiedział, kim jest i gdzie jest, wiedział, gdzie znalazł się wcześniej, po co. Nie potrafił jednak umieścić swojej osoby ani swojej obecności w jakimś kontekście. Czuł, że jest niechlujny, brudny, że powinien zmienić ubranie. Gołąb sfrunął w dół, zaczął dziobać w kurzu i śmieciach rynsztoka. Max patrzył na niego. Lizzie nienawidziła gołębi. Nie cierpiała wszystkich ptaków większych od wróbla, czasem nawiedzały ją koszmarne sny o wielkich ptaszyskach. Nie wiedziała dlaczego – pewnie winę ponosiło jakieś głupie zdarzenie z dzieciństwa. Zastanawiał się, czy powinien go dla niej zabić. Byłoby mniej o jednego gołębia, który mógł ją wystraszyć. O jedno wielkie ptaszysko. Nienawidził myśli o niej zdenerwowanej, przestraszonej. Przygotowywał się, by zabić, ale wiedział, że gołąb odleci, kiedy tylko on się poruszy, a zresztą, cóż takiego zabiłby razem z nim? Patrzył. Koniuszki piór były perłowe i pięknie, kunsztownie ułożone.

– Nie ma się czego bać – powiedział sobie. – Nawet nie jest duży. Ptak zrobił kilka kroków w głąb ulicy i Max uświadomił sobie, że mówi głośno. Ale tu jedynie ten gołąb mógł go usłyszeć. Wszedł do środka. Po jaskrawym blasku słońca ciemność klatki schodowej na chwilę go oślepiła, musiał się na chwilę zatrzymać i poczekać, aż przyzwyczai mu się wzrok. Czy tam jest jasno, pomyślał nagle. W tym miejscu, gdzie jak wierzą ludzie, trafia się po śmierci? Czy tam jest jasno? Przypomniał sobie książkę z obrazkiem nieba, opromienionego zachodzącym słońcem, pełnego świetlistych twarzy. Nie wierzył w to i nie wierzył też w inne miejsca, które ludzie sobie wyobrażali. Gdzie one są? Gdzieś indziej. Czekają na ciebie. Ale był ktoś, kto mógł mu to wytłumaczyć. Powinien zapytać się tamtej kobiety pastora. Opowiedziałaby mu. Był zły, że zapomniał spytać o rzeczy, które tak rozpaczliwie chciał wiedzieć. Zmarnował czas, jaki spędzili razem. A przecież mógł uzyskać odpowiedzi na pytania, przewalające mu się w głowie niczym kamyki w beczce. Włożył klucz do zamka i otworzył drzwi do długiego jasnego pokoju. – Lizzie? Była tam, na końcu pokoju, zawsze tam była, z włosami opadającymi na plecy, oczyma odwróconymi od niego, z poważną twarzą. Usiadł przy stole. Cisza wypełniała mu uszy, wciskała się do głowy jak piach. Chciał komuś powiedzieć, co się stało, a potem wyjaśnić, co czuje. Lizzie umarła. Lizzie nie żyła. Wiedział o tym. Patrzył, jak umiera. Widział jej martwe ciało i trumnę ześlizgującą się przez aksamitne zasłony do mogiły. Lizzie nie żyła. A on ją spotykał, spotykał często, na ulicy, w starym magazynie. Widział, jak szła w jego stronę, jak stała u stóp łóżka, kiedy się budził. Nie bał się tego, czuł się tym oszołomiony. To nie był duch Lizzie ani zjawa Lizzie, nie była to wymyślona Lizzie w jego umyśle, to była Lizzie z

krwi i kości, prawdziwa. Lizzie nie żyła. Mogła mu pomóc tylko Jane Fitzroy. Powinien z nią porozmawiać, między nimi istniała więź, choć nie miał pojęcia, dlaczego i skąd się wzięła. Podszedł do kredensu, wyjął butelkę whisky, nalał sobie szklaneczkę, dodał trzy centymetry wody z kranu. Kiedy to wypije, znajdzie odwagę, by wyjść i znaleźć tę kobietę. Napój smakował ogniem, solą oraz dymem. Najpierw go sączył, potem wychylił resztę jednym haustem, ogień jak wąż popełzł mu w dół piersi, spadł do żołądka. Potem płomienie dostały się do żył, a nimi do głowy. Wziął głęboki oddech. Gdyby zobaczył Lizzie na ulicy, mógłby ją zabrać ze sobą i Jane by mu uwierzyła. Gdyby ich zobaczyła razem, tak, wtedy by mu uwierzyła. Przypomniał sobie, że ostrzeżono go, żeby nie rozmawiał już z Lizzie, nie zbliżał się do niej, nie dostrzegał jej istnienia, i że on zgodził się na to wszystko. Ale przecież nie miał zamiaru zrobić jej żadnej krzywdy. Zastanawiał się, dlaczego pomyśleli, że w ogóle mógłby kiedyś zrobić coś takiego, przecież Lizzie była jego żoną i ją kochał. Poszedł za nią, mówił do niej, próbował skłonić, żeby mu odpowiedziała, chciał, żeby podeszła do niego, poszła z nim do domu i żeby znowu wszystko stało się normalne. Ale nigdy by jej nie skrzywdził. Kiedy się potknęła, upadła i krzyknęła, bardzo chciał jej pomóc, zaopiekować się nią, zabrać ze sobą i troszczyć się o nią. Próbował im to powiedzieć. Zdawało się, że go słuchają, ale potem zwrócili się przeciwko niemu, jak pies, który warczy i gryzie cię w rękę, gdy wyciągasz ją w życzliwym geście. Nalał sobie jeszcze jedną szklankę whisky i tym razem już nie kłopotał się o rozcieńczenie jej wodą. Woda łagodziła ogień, którego potrzebował, aby zapłonąć od środka i by zapalił mu się mózg. Przełknął whisky i wyszedł.

15 Nathan

pomieszczenia wydziału kryminalnego i rozejrzał się. Przy biurkach siedziało kilka osób. – Czy przyjechał już nowy detektyw? – Carmody? Tak, poszedł do toalety. Potrzebujesz go? – Są jakieś rasistowskie ekscesy w Battle Corner. Starszy detektyw inspektor chce, żebym go tam zabrał, jak go wprowadzę w sprawy. Jenny Osbrook skrzywiła się. – Myślę, że dojdziesz do wniosku, że sam już to zrobił. – O co chodzi? – Zobaczysz. – Machnęła ręką w stronę drzwi. – Trzymajcie się chłopaki, wracam do roboty. Nathan spojrzał na człowieka, który otworzył drzwi akurat wtedy, gdy podeszła do nich Jenny. Można go było wziąć za aresztanta. Nieszczególnie wysoki, sto siedemdziesiąt parę centymetrów wzrostu, muskularny i krępy, z ogoloną głową. Tylko z tyłu nad karkiem sterczał dziwaczny kosmyk. Nosił ciemnoniebieski podkoszulek, bez krawata. Nathan podszedł. – Cześć, jestem Nathan Coates. – Słyszałem o tobie – powiedział Carmody. – Cudowne dziecko. Coates poczuł, że się rumieni, i to go zezłościło. – Nie jestem taki młody. Coates

otworzył

drzwi

– Zobaczymy, promyczku. Powinien go ustawić, kazać mu zwracać się do siebie „sierżancie”. Nie potrafił. Od bardzo dawna nie czuł się taki malutki i głupi. Carmody wskoczył do hondy, wyjął z kieszeni spodni płaskie opakowanie gumy do żucia i odwinął ostatni listek. Zmiął papierek i wetknął do kieszeni na drzwiczkach auta. – Możesz to wyjąć, dobra? Mój samochód to nie śmietnik. Carmody wzniósł oczy do góry i z przesadną starannością wyjął papierek. Trzymał go między dwoma palcami. – Co mam z tym zrobić? – Nie kuś mnie. Detektyw wyprostował nogi i skrzyżował ramiona. – Obudź mnie, jak będziemy na miejscu. – Lepiej nie śpij, bo mam zamiar zadać ci kilka pytań. Carmody westchnął. – Jak długo byłeś w Exwood? – Za długo, cholera. – To znaczy…? – Dwanaście lat, promyczku. – I przestań do mnie mówić „promyczku”. Detektyw roześmiał się. – Dwanaście lat, siedem miesięcy i cztery dni. Mówiłem ci, cholera, że za długo. – Jako mundurowy, prawda? – Nie. – To gdzie? – Dalej, na południu. – Dlaczego przeszedłeś do wydziału kryminalnego? – Dlaczego nie? Nathan dał spokój.

W okolicach stacji kolejowej, jak to zwykle w środy, tworzył się korek, bo na wschód od niej odbywał się targ bydła, nieopodal stadionu miejskiego w Lafferton. – Co to jest, jakieś miejscowe wsiury? – Bardzo stary targ bydła. Odbywa się tu od wieków. – No i wystarczy. To przecież nie jest higieniczne. – Jaja sobie robisz. – Ja? Pomyśl, ile domów można by tu postawić. Wyrzucenie stąd targu od razu rozwiązałyby wasze problemy z korkami i brakiem mieszkań. – Zastanawiam się, po co tu w ogóle przyjechałeś. – Po kilka dni spokoju. – Cha, cha! – Zajmowałeś się tą sprawą seryjnego mordercy, prawda? Nathan skorzystał z nagłej luki w korku, żeby uniknąć odpowiedzi. Nie miał zamiaru opowiadać ludziom w rodzaju Joego Carmody’ego, co się wtedy działo, jak było. Wszystko to nadal w nim siedziało, wciąż świeże. Tak naprawdę nigdy nie odejdzie, wiedział o tym. Em też wiedziała. Zostaw to, mówili ludzie. Świetnie, ale nie da się zostawić niektórych rzeczy, bo mimo woli niesie się je ze sobą. Wszędzie. – To było paskudne. Chętnie sam bym się tym zajął. – Teraz to już na pewno robisz sobie jaja. – Lepsze to niż co innego. – Na przykład co? – Cholerna praca krawężnika. Zakład, że jakby to moje skrzynki zapchali jakimś gównem i posprejowali mi drzwi od garażu, kryminalni wcale by się nie spieszyli? – Nie podoba ci się coś w tej robocie? – Wszystko mi się podoba, promyczku. – Nie…

– Przepraszam, Natuś. – Sierżancie – rzucił wściekle Nathan, zanim zdążył się ugryźć w język. Carmody się roześmiał. – Dobrze ci się układa z tym starszym detektywem inspektorem, prawda? – Tak, super. To fajny facet. – Mnóstwo o nim słyszałem. – Jeśli to nie są same dobre rzeczy, to nie mów. – Nie przejmuj się, Natuś, nie mam nic przeciwko gejom. Póki mnie nie zaczepiają. – Starszy detektyw inspektor nie jest gejem. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? – Nieważne. – Pytałem, skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? – Dobra, czemu się pieklisz? – Bo on nie jest gejem. – Skoro tak mówisz. Nathan gwałtownie skręcił w stronę pobocza, chcąc zakończyć rozmowę. – To Inkerman Street. Dalej pójdziemy na piechotę. Sklep na rogu, parę domów dookoła. Zapukamy do trzech domów. W porządku? Carmody wzruszył ramionami. Szli obok siebie w ciszy. Rankiem ulice były spokojne. Jakaś kobieta pchała dziecięcy wózek. Starszy mężczyzna w turbanie szedł powoli, stukając białą laską. W równych rządkach stały tu jednakowe domy z łukowatymi oknami od frontu, u góry i na dole oraz z drzwiami wychodzącymi wprost na ulicę. Sklep był na rogu Trafalgar Square, minimarket połączony z wypożyczalnią wideo, jak to zwykle w podobnych miejscach, towar upakowano ciasno. Weszli do środka. Pachniało zwietrzałymi przyprawami i kwiatowym odświeżaczem powietrza.

– Pan Patel? Detektyw sierżant Coates, a to detektyw Carmody, wydział kryminalny policji Lafferton. Podobno miał pan tutaj trochę kłopotów? Typowe pytania, typowa historia. Graffiti na oknach i ścianach. Obraźliwe, prymitywne, rasistowskie. Ekskrementy wrzucane przez otwory na listy. Ulotki. Nathan poprosił o jedną. Joe Carmody obszedł sklep, zaglądał na półki i do lodówek. Ulotka była wydrukowana na kartce A5. Prymitywne potępienie „imigrantów i azylantów”, w imieniu Sojuszu Prawdziwych Brytyjczyków oraz wszystkich legitymujących się Prawem Krwi. Akapit złożony mniejszą czcionką zawierał tyradę przeciwko „obcym pasożytom”, przelotnie wspominano o muzułmanach i żydach. – Paskudne – stwierdził Nathan. – Wszystkie ulotki są takie same, prawda? Wszystkie. Kilkaset kartek rozsypanych po uliczkach. Poza tym swastyki namalowane sprejem na murach synagogi, kilku drzwiach i na chodnikach, obok plam rozchlapanej czerwonej farby. Właściciel sklepu wydawał się spokojny, zrzucał wszystko na „kilku chuliganów i wandali”. Nigdy nie mieli tu takich problemów, nikt ich nie prześladował. Wszystko pewnie przycichnie. Kilka osób jednak narzekało, bo niektórzy starsi mieszkańcy się przestraszyli, a dzieci zaczęły zadawać kłopotliwe pytania. – Dobrze zrobiliście. Nie powinno tak być, trzeba ich stanowczo powstrzymać, zanim się rozkręcą. Dzięki za pomoc. Na zewnątrz Joe Carmody odpakował kolejną gumę i cisnął papierek na chodnik. Nathan odwrócił się do niego. – Co z tobą? Chciałbyś, żeby ktoś ci to wyrzucał pod drzwiami? Carmody znowu wzniósł oczy do góry. – Podnieś to i przestań mnie wkurzać. Detektyw kopnął papierek do rynsztoka i kopał dalej, aż wrzucił go do studzienki. Czubkiem stopy przepchnął go między kratkami.

Nathan był zirytowany, nie wiedział, jak sobie poradzić z tym facetem. Na razie najlepszym rozwiązaniem wydawało się ignorowanie wszystkiego, co nie wiąże się z pracą. – Weź dwa domy, 14 i 16, ja wezmę 21 i 23. – Po co? – Zapytamy, czy ktoś im wrzucał jakieś ulotki, jakieś świństwa do skrzynek, czy kogoś widzieli, coś słyszeli… To co zwykle. – Nic nie powiedzą, jeśli mają choć trochę oleju w głowie. – Dlaczego? – Dobra, numer 14 i 16. Miejmy nadzieję, że mówią po angielsku. Carmody ruszył ulicą. Nathan patrzył za nim, nie chciał się odwracać plecami. W sumie detektyw miał rację. Pewnie nikt nic nie widział, a jeśli widział, to nie powie. Trudno mieć do nich pretensje. Przecież nie zrobiła tego garstka wyrostków z Dulcie, którzy urwali się ze szkoły i szukali rozróby. Wyrostki nie drukują ulotek. Carmody wyszedł spod numeru 14, dał rękami znak, że nie było żadnej reakcji. Zastukał do następnych drzwi. Wiele się nie dowiedzieli. Jakaś kobieta pokazała ulotkę. Starszy mężczyzna, który właśnie dotarł do swojego domu, czekał na nich na zewnątrz. Kiedy usłyszał pytania, tylko pokręcił głową. – No i co? – mruknął Carmody. – Co możesz zrobić? – Pytać dalej. Synagoga była zamknięta, ale zastali jej dozorcę, mieszkającego w przyległym domu. Ten okazał się bardziej rozmowny. Aparatem cyfrowym sfotografował graffiti, zebrał wszystkie ulotki, ile tylko zdołał znaleźć, obserwował ulicę i miał własną opinię o tym, kto za wszystkim stoi. Neonaziści. Bandziory z Bevham, lokalny odłam ogólnokrajowej organizacji, dobrze wyszkoleni, cwani, umieją planować. To światowy problem, nienawiść do Żydów, międzynarodowy sojusz sił antysemickich i rasistowskich.

– Rany boskie – powiedział Carmody, kiedy wracali do samochodu. – Myśli, że będziemy tu siedzieć do wieczora. Ma normalnie świra na tym punkcie. – A ty byś nie miał? – Mogę się założyć, że są z ciebie bardzo dumni, sierżancie. – Nie wiem, o czym gadasz. Chcę się napić kawy. – Podporządkowujesz się, co? Nie wychylasz się z szeregu. Przed tobą długa droga, Natuś, długa, długa droga… Wiesz, która strona kromki jest posmarowana masłem. A ja? Ja przychodzę, robię swoje, łapię paru kryminalistów, sprawiam, że kilku ludzi spokojniej śpi w łóżkach i mam gdzieś resztę. Powiedz mi, że jestem staroświecki. – Nic ci nie powiem. Wsiadaj. – Zmarnowany poranek. – Nie. Mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia. – Ten dozorca miał rację. To wszystko dzieje się w skali kraju, Lafferton to nic. Kropka na mapie. Faceci już są daleko stąd. Wślizgnął się na fotel dla pasażera i skrzyżował ramiona. – A ten twój starszy detektyw inspektor? – Daj mu spokój. – Czemu, wpadł ci w oko, co? Nathan poczuł, jak świerzbi go ręka. Ale tylko walnął pięścią w kierownicę. Joe Carmody się roześmiał. – Zawsze się dajesz wkręcić – powiedział. – Za każdym razem. Zabawne. Sięgnął i uszczypnął Nathana w policzek. – Sierżancie – dodał.

16 Nie sądził, by ją znał. Miała chyba trzydzieści lzt, może mniej albo więcej, zawsze trudno to stwierdzić u młodych kobiet. Poza tym ładne włosy, proste i brązowe, z boku zebrane spinkami, tak aby odsłonić twarz. Miłą twarz. W kształcie serca. Ładne oczy. Bardzo niebieskie. Uśmiechnęła się miłym uśmiechem. Troszeczkę… zawstydzonym? Nerwowym? Poczuł do niej sympatię. Na ramieniu dźwigała dużą torbę. Zieloną. Jasnozieloną. Śmieszne. Kiedyś takie torby były brązowe, czarne albo granatowe, a teraz są różowe i zdobione klejnocikami. Albo jasnozielone. Wszystko to spostrzegł w ułamku sekundy od otwarcia drzwi. Na pewno nie zamierzała mu niczego sprzedawać, od razy by zauważył. Była zbyt sympatyczna. – Dzień dobry. Przepraszam, że pana niepokoję, ale szukam pani Meelup… pani Eileen Meelup. Pytałam i ktoś mi powiedział, że to ten dom. Jeśli nie, to naprawdę przepraszam, że pana niepokoję. Uśmiechnął się. Przyniosła ze sobą odrobinę świeżego powietrza i niezależnie od tego, czego chciała, był jej wdzięczny. Świeże powietrze. Promyk słońca. Ostatnio niewiele się ich trafiało. – Nic się nie stało, to ten dom. – Dzięki Bogu. Nie cierpię ładować się do niewłaściwego domu. Ktoś jest zajęty, musi zejść na dół, a potem się okazuje, że źle trafiłam…

Wyglądała, jakby jednocześnie czuła ulgę, była zmartwiona, zadowolona i zdenerwowana. Polubił ją. – Proszę się nie przejmować. Chce pani porozmawiać z moją żoną? Z Eileen? Jestem Dougie Meelup. Wyciągnęła rękę, próbując powstrzymać od upadku z ramienia jasnozieloną torbę, odsunęła się, roześmiała nerwowo, a potem z jednej strony włosy wysunęły jej się zza spinki. – Proszę, niech pani lepiej wejdzie i załatwi sprawę. Proszę wejść, no proszę. Zawahała się. Najwyraźniej nie chciała się wpraszać. Znowu zerknęła nerwowo. Trochę zmartwiona. – No wejdźże, dziewczyno. Eileen jest w głębi domu. – Dobrze, jeśli… Dziękuję, dziękuję bardzo. Chcę tylko zamienić kilka słów, ale to nie jest konieczne, jeśli jest zajęta, mogę przyjść później, to naprawdę nie szkodzi. – Właśnie coś robi na komputerze. Mówiąc szczerze… – odrobinę ściszył głos – to się ucieszę, jak znajdzie się jakiś pretekst, by ją od tego odciągnąć. Goście ją od tego odciągają. Wie pani, to wszystko to jest zupełnie nowe i trochę skomplikowane. Pani pewnie wszystko wie o komputerach, młodzi zwykle wiedzą, moi synowie i ich chłopaki, ale dla Eileen to trochę za dużo. I tak to zrobi, powiedziała, że musi… tak czy siak. Proszę iść za mną. Komputer stał na stoliku do kart po oknem. Keith przyniósł go dla niej i podłączył; kable trochę się ciągnęły, monitor był za duży, a cały sprzęt, stary model, wyglądał top*rnie, działał jednak i jak twierdził syn Dougiego, robił swoje. Eileen przyglądała się mu niecierpliwie, chciała już zacząć, użyć tej machiny do znalezienia wszystkiego, co musiała odszukać, o tamtych dzieciach, gdzie, kiedy, co. Musi znaleźć błąd, jaki popełniono w związku z Weeny. Na dwóch lekcjach w bibliotece pokazano jej wystarczająco dużo.

Powiedziała im, że chce posprawdzać różne rzeczy związane ze swoją rodziną. Drzewo genealogiczne. – Och, każdy teraz zajmuje się genologią – stwierdziła bibliotekarka. – Całe tłumy takich tu przychodzą. Ale wie pani, trzeba jednak się ruszyć i poszperać w archiwach urzędowych i kościelnych. Nie znajdzie się wszystkiego w Internecie, a moim zdaniem szukanie w komputerze nawet w połowie nie jest tak ekscytujące, jak poszukiwania gdzie indziej. Wie pani, zagadki detektywistyczne najlepiej rozwiązuje się, chodząc na własnych nogach. Eileen odparła, że to tylko na początek. Na to się właśnie umówiły, na naukę podstaw. Okazało się, że to łatwiejsze, niż się spodziewała. Kiedy weszli, akurat klikała myszką. – Kochanie, masz gościa. Możesz się oderwać na chwilę? To jest… – Lucy – powiedziała szybko młoda kobieta. – Lucy Groves. – Lucy Groves – powtórzył Dougie. Głupio się zachował, przecież powinien zapytać ją o nazwisko już w progu. – Postawię wodę na herbatę – zaproponował. Eileen czytała raport o jednym z porwanych dzieci, widniał akurat pośrodku ekranu. Odwróciła się na krześle, potem z powrotem do komputera, chciała to wyłączyć, ale nie wiedziała jak. – Pani Meelup? Dziewczyna wyglądała na miłą. Niebrzydka. Ładne włosy. Uśmiechnięta. Wyciągnęła rękę na powitanie. Eileen zawahała się. Nie miała pojęcia, kim ona jest i dlaczego tutaj się znalazła, a Dougie odwrócił się do nich plecami, zajęty czajnikiem. Eileen znowu zerknęła w stronę ekranu, w nadziei, że obrazek sam zniknął, ale tak się nie stało. Nagłówek aż wbijał się jej w mózg. – Chwileczkę… Muszę tylko to załatwić. Gdyby poczekała pani chwilkę… Znowu obróciła krzesło. Było to stare krzesło biurowe, które także

przyniósł Keith od kolegi likwidującego firmę. Na monitorze było mnóstwo tekstu, nie chciała, żeby ktoś inny go czytał. Przesuwała myszkę, klikając tu i tam. Tekst poruszał się na boki i z powrotem, ale nic poza tym. – Mogę pomóc? Dziewczyna nachyliła się nad jej ramieniem, zerknęła na ekran. – Na początku jest prawdziwy koszmar, prawda? Mąż mówił, że pani właśnie się uczy. Szybko zostanie pani ekspertem, serio, ale jeśli chce pani, żebym coś zrobiła… Eileen poczuła, jak po karku przechodzą jej ciarki. Dziewczyna stała zbyta blisko i zdawało się, że w jakiś dziwny sposób jednocześnie patrzy na nią i na ekran. Pachniała jakby słodkimi jabłkami. – Nie. – Eileen nacisnęła guzik z przodu monitora, wszystko na ekranie skurczyło się do rozmiarów świetlistego punkcika, a potem zgasło. – Nie wiem, czy pani o tym mówili, ale to raczej nie jest dobry pomysł. Naprawdę, lepiej najpierw wyłączyć system, inaczej może pani utracić dane. Eileen odsunęła się i wstała z krzesła. – Nieważne. – Bardzo panią przepraszam, pewnie się pani zastanawia, co się właściwie dzieje. Przychodzi jakaś zupełnie obca osoba i próbuje panią pouczać, jak ma pani obsługiwać swój komputer. Przepraszam. Eileen nie odpowiedziała. Dziewczyna położyła torbę na sofie. Jasnozieloną. Dużą torbę. – Nazywam się Lucy Groves. – Mówiła pani. – Bardzo przepraszam, że panią niepokoję… – Zdawała się zmieszana. Troszkę się zarumieniła. Chwyciła kosmyk włosów z boku głowy, przygładziła go nerwowo i odsunęła. Eileen nagle zrobił

się jej żal. – Chciałabym z panią porozmawiać, jeśli to możliwe. Naprawdę, nie zabiorę dużo czasu, ale to jest dosyć ważne. Dougie przygotowywał herbatę. Przyszła z policji. Widać to było od razu. Takie skromne ubrania nosiły policjantki. Tylko stamtąd mogła przyjść. No i dobrze. Eileen poczuła olbrzymią ulgę, że zjawił się ktoś, co o tym wszystkim wie, i nie musiała się kulić, udawać. Dobrze będzie z nią porozmawiać. Miła, młoda kobieta. Jej oczy miały przepiękny głęboki, niebieski kolor. Nigdy jeszcze nie widziała u nikogo tak nasyconej, a zarazem tak jasnej, błękitnej barwy oczu. – Proszę usiąść – powiedziała. – Dougie przyniesie nam herbaty. Zerwała się i sięgnęła do kredensu po puszkę z ciasteczkami. Okazała się pusta. Eileen nie była zbyt drobiazgowa, nie przejmowała się różnymi rzeczami, nie robiła zapasów. Od razu zobaczyła to wszystko, tak jakby owa młoda kobieta jej pokazała. Uświadomiła sobie, jak zaniedbuje różne rzeczy. – Dougie… – Pokiwała do niego z pokoju. Był w holu. Lucy Groves usiadła, znowu pogładziła kosmyk włosów. – Możesz zajrzeć do Mitchella, wziąć te ich ciasto słodowe i coś jeszcze… Rożek albo battenberg, co oni tam mają? – Ale herbata już gotowa. – Nie szkodzi, możemy zrobić jeszcze jedną, to bardzo źle wygląda, nic nie mam do herbaty, wstyd mi. – Nie trzeba… – Wstyd. Szukał swojej kurtki. – To policja – szepnęła Eileen. – Co? Wyprostowała kciuk. – Przecież sam widzisz.

– Aha. – Ale jakoś tego nie dostrzegał. – Popatrz na to skromne ubranie. Ona mi pomoże, pokaże, co trzeba robić, jak się zabrać do tego, żeby sobie poradzić. Jak to załatwić. Masz pieniądze? – Oczywiście, że mam pieniądze. Przy drzwiach zerknął za siebie. Tak. Policjantka. Teraz, kiedy Eileen mu powiedziała, stało się to oczywiste. Oczywiście, że nieznajoma jest policjantką. Zawsze przychodzi policjantka. Zawsze. Ruszył do samochodu. – Co za miły człowiek – stwierdziła ta dziewczyna, Lucy Groves. Lekko pochyliła się do przodu, uśmiechała się. Trzymała rękę na jasnozielonej torbie. – Ale może będzie pani lepiej porozmawiać ze mną samej. – Dougie i ja nie mamy sekretów. – Nie, nie, na pewno państwo nie mają. Ale prawda, że czasem trudno powiedzieć komuś osobiste rzeczy? Eileen milczała. – Pani Meelup, pewnie się pani zastanawia, kim w ogóle jestem i po co tu jestem. Powinnam wszystko starannie wyjaśnić. Nie ma nic, czym powinna się pani niepokoić w związku z… zupełnie nic. Wręcz przeciwnie, jestem tutaj, żeby panią chronić, jakby co. Może pani ze mną rozmawiać. Mogę pani dodać otuchy. Wiem, że pani chce porozmawiać, i rozumiem, że nie zawsze łatwo rozmawiać z tymi, którzy są dla nas najbliżsi. Chce pani chronić swoją najbliższą rodzinę… To takie naturalne. Wszystko jest jak najbardziej w porządku. Mówiła spokojnie, choć szybko Eileen musiała pochylić się do przodu, by co*kolwiek słyszeć, a dziewczyna też pochyliła się ku niej,

bliżej, tak że obie niemal dotykały się głowami, zaistniała między nimi swoista intymność, dzieliło je bardzo niewiele przestrzeni. – Nie bardzo rozumiem, w jakim charakterze tu pani przyszła – powiedziała Eileen. – To znaczy, czy jest pani konstablem albo detektywem, a może kimś jeszcze innym? – Śmieszne, ale nie wie, jak to działa. Lucy Groves uśmiechnęła się i nieco odsunęła, poszerzyła dzielącą je przestrzeń. Sięgnęła do włosów, wyjęła spinkę, pobawiła się nią nerwowo i włożyła z powrotem. – Proszę się nie martwić. Rozumiem, jak się można tym przestraszyć. – Ja się nie boję. Tylko mi pani nie powiedziała… – To niepokojące, kiedy przychodzi policja, człowiek czuje się zagrożony, prawda? Zastanawia się, co powinien powiedzieć albo nawet co odważy się powiedzieć, do czego może się przyznać. – Przyznać? – To normalne. I naturalne. Ludzie tak się czują. Nic, co się stało, nie jest pani winą, w ogóle nic, choć ma pani wrażenie, że jest. Boże, to całkiem zrozumiałe. – Nie nadążam za panią. – Może najlepszą rzeczą będzie dla pani opowiedzieć mi, jak dokładnie się pani czuje? Nie chcę wkładać słów w pani usta. Chciałabym, żeby pani opowiedziała mi tę historię tak, jak pani ją widzi. Jak pani ją odbiera. Jak się pani teraz czuje, czy jest pani oszołomiona, wściekła czy zawstydzona. Czy widziała się już pani z Edwiną? Coś tu nie grało, jak obrazek, który nie jest odpowiednio wyraźny, albo dziwny głos. Eileen starała się dociec, co to było. „Czy widziała się już pani z Edwiną?” – Sądziłam, że takie rzeczy wiecie. Sądziłam, że wszystko… Dziewczyna znowu pochyliła się do przodu.

– Pani Meelup, czy mogę się po prostu zapytać, czy pani pozwoli mi… Trzymała rękę na jasnozielonej torbie. Eileen spostrzegła to. Chciała zapalić. Chciała się zapytać, czy mogłaby zapalić papierosa. To zaskakujące. Eileen nie sądziła, że policjanci palą na służbie. To coś jak picie alkoholu. Może jest inaczej, kiedy się nie nosi munduru. Tyle że nie lubiła, jak ktoś palił u niej w domu. – Zrozumiem, jeśli pani odmówi, oczywiście, i jest to wyłącznie zależne od pani. Ale to mi po prostu pomaga. Pomaga zapamiętać. – Zapamiętać? – Chciałabym być pewna, że wszystko, co pani powie, każde słowo będzie dokładne. Jestem tutaj, aby pomóc pani powiedzieć prawdę, pokazać to od pani strony, opowiedzieć pani historię. Nie jestem po to, żeby wkładać pani jakieś słowa w usta. Rozumie pani? Nie rozumiała. A właściwie rozumiała coraz mniej, w miarę jak młoda kobieta mówiła coraz więcej. – Zatem nic nie stoi na przeszkodzie? – Sięgnęła do jasnozielonej torby i wyjęła małe srebrzyste pudełko. Podniosła je. – Żeby tego używać? – Myślałam, że pani pyta, czy może pani zapalić – odparła Eileen. Lucy Groves zaśmiała się głośnym, wysokim i dyskretnym śmiechem. – O rety! Nie, Boże, nie palę od ponad dziesięciu lat, od czasów, kiedy paliliśmy, idąc ze szkoły do domu, wie pani, myśleliśmy, że to taaaaki szpan. O Boże, jakie to śmieszne. – Co to jest? Obie spojrzały na małe srebrzyste pudełko, które Lucy Groves położyła na stole. – Jest bardzo nowoczesny. Obiecuję. Nie szumi, nie klika, nic nie przerywa, w dziesięć sekund zapomni pani, że tu w ogóle jest. – Ale co to jest?

– Dyktafon. – Magnetofon. – No tak. Elektroniczny. Wszystko, co pani powie, wszystko, co pani wyszepcze, będzie nagrane czysto jak kryształ. Nic nie zginie. – Nie wiedziałam, że używacie magnetofonów. Lucy Groves uśmiechnęła się. – Obiecuję. On się zajmuje sam sobą. Proszę się nie przejmować. – Ja nie… Otworzyły się drzwi frontowe. – Przybyły posiłki – zawołał Dougie Meelup. – Dougie? Coś było nie tak. Zdradził mu to głos Eileen, nie wiedział jednak, co złego dokładnie się stało. Młoda kobieta odezwała się do niego, spostrzegł, że skryła już zawstydzenie, zdawała się teraz nieco inną osobą, nie bawiła się wsuwkami na włosów, nie spuszczała wzroku. – Pani Meelup, chciałabym, żeby pani bardzo starannie rozważyła pewną rzecz. Będą do pani przychodzić inni ludzie. Skoro my mogliśmy panią znaleźć, mogą też inni, i ostrzegam, nie każdy będzie grał fair. Ja mam dla pani bardzo, bardzo dobrą propozycję. Nie każdy jednak będzie co*kolwiek oferował. Cieszę się, że przyszłam tutaj pierwsza, bo my nie jesteśmy od tego, aby zwodzić i oszukiwać. Ma pani do opowiedzenia swoją wersję zdarzeń, a my jej potrzebujemy. Pani córce Edwinie Sleightholme postawiono kilka bardzo poważnych zarzutów. Choć znanych jest niewiele szczegółów, są fakty, o których wszyscy wiedzą i mówią o nich. Bo mówią, może pani być pewna. Tak. Oczywiście, że mówią. Pani by mówiła, prawda? Teraz chcemy usłyszeć wszystko od pani… O dzieciństwie Edwiny, o jej dorastaniu, o szkole, przyjaciołach i w ogóle wszystkim, o tym, jakie były wasze wzajemne stosunki, z siostrą i z ojcem… Całą historię. Jeśli to okaże się interesujące, będziemy się

tym zajmować przez co najmniej kilka tygodni, może dłużej, to się może złożyć nawet w całą książkę, oczywiście, jeśli pani będzie miała ochotę robić to przez dłuższy czas. Ale nasza początkowa propozycja to tylko opowieść, wyłącznie dla nas. Teraz, oczywiście, nic nie może zostać wydrukowane aż do zakończenia procesu, teraz wszystko rozpatruje sąd, ale kiedy to się skończy, opublikujemy to… Nikt inny nie będzie tego miał, a pani może powiedzieć prawdę, całą prawdę… – zaśmiała się tym swoim wysokim śmiechem. Eileen siedziała nieruchom*o. Dougie widział zmieszanie na twarzy żony, szok i oszołomienie, niepewność tego, co ma teraz powiedzieć i jak. Zrobił krok do przodu i stanął przed Lucy Groves. – Myślę, że teraz ja coś powiem, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. – O, pan Meelup, z ciasteczkami! Problem polega na tym, że tak naprawdę nie ma pan z tym wszystkim nic wspólnego, prawda? To historia pańskiej żony, historia pani Sleightholme, nie pani Meelup. Jeśli… – Chcę coś powiedzieć, będę zadowolony, jeśli pani pozwoli mi to zrobić. Zatrzepotała rzęsami, udając zaskoczenie. – Dobrze, proszę. – Dziękuję. A teraz, młoda damo, powiem, że gdy pani tu przyszła, bardzo nierozsądnie nie zapytałem się, o co chodzi. Wślizgnęła się pani tutaj, a moja żona wzięła panią za policjantkę, zresztą nic w tym dziwnego. Okazało się jednak, że jest pani dziennikarką. Dziennikarką. Dziękujemy, ale nie chcemy pani tutaj. Proszę, żeby zebrała pani swoje rzeczy i wyszła. Proszę, żeby pani nie wracała i nie ważyła się pokazywać w pobliżu. Trząsł się. Lucy Groves się zawahała. Widział, jak się zastanawia, próbuje znaleźć jakąś drogę do Eileen, obok niego, mimo niego, ale takiej drogi nie było. Nie poruszył się. A potem odezwała się Eileen.

– Udawała pani policjantkę – stwierdziła spokojnie. – Pani Meelup, nic takiego nie zrobiłam. – Rozgościła się pani w moim domu i pozyskała moje zaufanie. – Bardzo mi przykro, że pani tak to widzi. Jestem tutaj, aby się panią zaopiekować. Bo, proszę mi uwierzyć, będzie pani tego potrzebowała. Będzie pani potrzebowała wszelkiej pomocy, jaką tylko pani zdoła uzyskać. To kwestia czasu. I odkryje też pani, jeśli sięgnie pani pamięcią wstecz, że nie wspominałam nic o policji. – Co to znaczy, że będę potrzebowała pomocy? – Myślałam, że to całkiem oczywiste. Pani Meelup, niech pani mnie wysłucha… Próbuję pani pomóc. Dobrze, tak, coś będziemy z tego mieli, oczywiście, ale tylko jeśli będzie pani z nami współpracować i nam zaufa. Potem zaopiekujemy się panią, kiedy zrobi się ciężko. A tak będzie, gdy ludzie dowiedzą się, kim pani jest… ci, którzy jeszcze nie wiedzą. Szczerze mówiąc, jestem zadziwiona, że do tej pory nie spotkało panią jeszcze nic przykrego. – Myślę, że lepiej będzie, jeśli pani wyjdzie – powiedział Dougie. Nie zwróciła na niego uwagi. – Wie pani, o co mi chodzi, prawda, pani Meelup? – Oszukała mnie pani. Lucy Groves pokręciła głową. Odłożyła dyktafon. – Chodzi o to, że wszystko jest wielką pomyłką – mówiła dalej Eileen. – Ona nic nie zrobiła, w ogóle nie zrobiła nic złego, żadnej z tych strasznych rzeczy, nigdy, nawet za milion lat. Oczywiście że nie. Wystarczyłoby, żeby pani ją znała. Oczywiście. Eileen wstała, sięgając do ostatnich rezerw godności i siły. – Wiem, jaka jest prawda. Prawda jest taka, że coś tu zrobiono straszliwie źle. Ktoś, kto porwał, skrzywdził i zabił te małe dzieci, jest na wolności, wędruje sobie po świecie i może to wszystko zrobić na nowo, a Wee… moja córka została omyłkowo zaaresztowana. Taka jest prawda i kiedy wszystko już się wyjaśni, o

tym opowiem. Ale nie pani. Nie pani. Odwróciła się, kiedy zaczęła odpływać z niej odwaga, a twarz jakby się zapadała. Dougie podniósł dużą jasnozieloną torbę i wyciągnął ją do Lucy Groves. Wreszcie wzięła torbę, nie mówiąc już ani słowa, wstała, wyszła z pokoju, a on ruszył tuż za nią. Pomyślał, że gdyby nie trzymał skrzyżowanych rąk, mógłby ją wypchnąć przez drzwi.

17 W

tym domu zawsze panował półmrok. Tylko kuchnię przez

większość dnia oświetlało słońce. Gabinet był najchłodniejszym miejscem budynku, dlatego Magda spędzała w nim czas upałów. Próbowała pracować, niewiele jednak zrobiła. Jej myśli, zwykle formułowane jasno i zwięźle, jakby przeszły przez niszczarkę do dokumentów, przeraziła ją słabość tego, co napisała. Teraz leżała na tapczanie, na wpół czytając, na wpół drzemiąc. Okno było otwarte na ogród, a po omszałych kamieniach dróżki skakał kos. Na ogród rzucał cień wysoki mur, zostawał tylko jasny skrawek nieba na dalekim krańcu. Zamknęła oczy. Była słaba, dzisiaj rano obudziła się zapłakana. W szpitalu czuła się bezpieczna, miała towarzystwo, może nie ludzi, z którymi można porozmawiać, co takich, na których dawało się popatrzeć i o nich porozmyślać. Karmiono ją i opiekowano się nią, a teraz uświadomiła sobie, że zaczęła być od tego zależna, właśnie dlatego się rozpłakała. Codzienne życie okazało się powolnymi, nużącymi zmaganiami. Za pół godziny chciałaby wypić filiżankę herbaty, ale wysiłek pójścia w tym celu do kuchni, pewnie by ją pokonał. Przecież taka nie jestem, pomyślała. Stałam się kimś obcym dla siebie samej, to mnie przeraża. Przez całe życie to ona sprawowała kontrolę, to ona coś osiągała,

była silną, pełną wigoru kobietą, niezależną duch*em i ciałem. Teraz na jej tapczanie leżał ktoś inny. Ktoś, kto drzemał, czuł się samotny, lękał ciemności. Kos podfrunął bliżej. Nigdy nie zwracała uwagi na ptaki. Ogród stanowił zamkniętą przestrzeń zieleni, ale Magda nigdy nie troszczyła się o kwiaty i rośliny. Zwierzęta brały coś i niczego nie dawały w zamian, tak zawsze mówiła. Kiedy Jane była dzieckiem, chciała mieć chomika, króliczki, kota, psa. „Zwierzęta nie są równorzędnymi partnerami dla inteligentnych istot ludzkich”. Teraz zafascynowana przypatrywała się kosowi. Całe jego życie polegało na szukaniu pokarmu, bez gwarancji, że co*kolwiek znajdzie. Może natknął się tutaj na jakieś obiecujące zapasy, Magda nie miała pojęcia, co jedzą kosy. Inni ludzie zostawiali ptakom okruchy chleba, ona nie. Teraz jednak poczuła nagły przypływ czułości. W spiżarce i lodówce zostało jeszcze trochę zapasów, nigdy nie miała dużego apetytu, choć gdy produkty zaczęły się kończyć, zapragnęła zgromadzić ich więcej. Czy sklepy spożywcze wciąż dowożą jedzenie? Do kogo mogłaby zadzwonić, poprosić, by zrobił jej zakupy? To, co kiedyś zawsze było proste, teraz stało się zadaniem niemożliwym do wykonania. Wszystko okazywało się wyzwaniem, przechodzenie z pokoju do pokoju, ubieranie się, rozbieranie, mycie, kąpanie, segregowanie czystych ubrań. Stała się bezbronną staruszką, a to ją wściekało. Głęboki, zielony cień ogrodu koił, gdy się nań spoglądało. Zamknęła oczy i nagle otworzyła je, słysząc jakiś cichy dźwięk. Kos odleciał. Ruch w pokoju był szybki i delikatny. Kiedy się zorientowała, co się stało, mężczyzna stał już obok tapczanu. Magda zaczęła się przesuwać, próbując podnieść. – Witam, moja panno – powiedział cicho. – Mam nadzieję, że mnie pamiętasz.

Patrzyła, starając sobie przypomnieć. Bardzo wysoki, miał na sobie dżinsy i podkoszulkę ze spranym, ale wciąż widocznym logo olimpiady w Atlancie 96. Istniało coś z nim związanego, właśnie z tym człowiekiem, coś… Prawie udało jej się usiąść prosto. Ale nie całkiem. – No proszę, moja panno, przypomnij mnie sobie. Głos wyrażał i groźbę, i prośbę. – Nie jest dobrze mówić mi, że się o mnie zapomniało, moja panno. – Jak tu wszedłeś? – Ach, to nasza tajemnica. Jeśli mnie nie pamiętasz, to na pewno zapamiętałaś mojego kolegę Jiggy’ego, który był tutaj całkiem niedawno, moja panno. – Ten, który tu się włamał, okradł mnie i uderzył, to twój kolega Jiggy? – Wygląda na to, że go sobie przypomniałaś, dlatego postaraj się jeszcze bardziej i przypomnij sobie mnie. Myślę, że usiądę tutaj na chwileczkę. Usiadł na krześle naprzeciwko niej, najpierw jednak przysunął je, aby stało bliżej tapczanu. – A teraz popatrz na mnie uważnie i powiedz, czy mnie sobie przypominasz? To już byłoby coś. Poczuła, że musi spojrzeć mu w oczy. Nie była w stanie robić nic innego. – Droga pani, przypomnij sobie, no. – Dlaczego mówisz do mnie: droga pani? Nie pamiętam cię, wcale. – To dobrze, dobrze, pani doktor. Teraz mnie sobie przypomnisz. Przysunęła rękę do oczu i przymknęła je, zasłoniła jego obraz. Miał wielkie zęby, szeroko rozstawione, z boku jeden złamany. Wielkie dłonie.

– Pani doktor. – Jeśli przyszedłeś mnie okraść, to kradnij… co*kolwiek jeszcze zostawił Jiggy. Po prostu bierz i idź. – Nie, nie, nie. Nic nie wezmę. Nie, nie – zaśmiał się. Rozstawił kolana, trzymał na nich swoje wielkie dłonie. – Mam inny pomysł. – Jaki? Co tu robisz? Proszę, idź stąd. Chcę, żebyś sobie poszedł. Źle się czuję i chcę się przespać. Idź swoją drogą. – Ja znam drogę. Drogę do środka, drogę na zewnątrz. Ale przyszedłem, żeby tu zostać. Póki mnie sobie nie przypomnisz, co zresztą powinnaś zrobić, bo to byłoby dla ciebie lepsze. – Dlaczego miałabym sobie ciebie przypomnieć? Nigdy cię wcześniej nie widziałam. – Ależ tak, tak, panno doktor, widziałaś mnie, i to kilkanaście razy. Może nawet więcej, w gabinecie w swoim biurze, tam, gdzie nosisz okulary. Dzisiaj nie masz okularów. Nie masz okularów. – Roześmiał się. Spojrzała w maleńkie źrenice białych jak jajka oczu. – Byłeś pacjentem? Przychodziłeś do mojej kliniki? – Dobrze. Nieźle ci idzie, znacznie lepiej. Dobrze. – Nie przypominam sobie ciebie. Twarz mu się ściągnęła, nagle uderzył pięścią w kolano. – Lepiej powiedz, że sobie przypominasz. – To musiało być lata temu. – Wiele, wiele lat temu. Wiele lat, miałem sześć albo siedem lat… a może osiem. Teraz sobie nie mogę przypomnieć. Przypominanie to ciężka sprawa, prawda panno doktor? Byłem małym chłopcem. Ale przypominam sobie wszystko inne. Przypominam sobie, jak mówiłaś i mówiłaś, i mówiłaś, i notatki, jakie robiłaś, zapiski i zapiski, pytania i pytania, i pytania. Przypominam sobie. Nie umiałem odpowiedzieć, po prostu słuchałem pytań i tego mówienia, i widziałem, jak robisz notatki. Potem zostałem odprawiony. Teraz mnie sobie

przypominasz? – Odprawiony? – Nikt nie zapomina o tym, że został odprawiony. – Ale ja ciebie wcale nie odprawiłam. – Odprawiłaś. Zadawałaś pytania i zapisywałaś coś, zapisywałaś i wracałem do twojego pokoju, a potem pewnego razu zostałem odprawiony. Nie zapomniałem tego. – Jak masz na imię? – Udajesz, że mnie sobie nie przypominasz? – Nie, nie przypominam. Jak masz na imię? – Mikey. – Nie odprawiłam cię, nie mogłabym. Nie miałam takich uprawnień, żeby odprawiać dzieci. – To może kazałaś to zrobić komuś innemu. Może. Ja tylko wiem, co się stało. Dobrze to sobie przypominam… I właśnie dlatego… – Dlatego? Wstał i uniósł się nad nią. Skuliła się. Pachniał czymś słodkim, ale nie rozpoznawała tej słodyczy. – Przypomniałem to sobie, kiedy tu przyszedłem. Przypomniałem sobie wszystko. A ty nie pamiętasz. To źle. Wiem, co sobie przypominam i kto tego dokonał, i że to ty, panno, ty, panno doktor, doktor, i czekałem, aż będę mógł przyjść i pomóc ci o sobie przypomnieć, i właśnie jestem. Mówił coraz szybciej, słowa zlewały się ze sobą. Raz czy dwa poczuła drobinki śliny na dłoni, potem na policzku. I nagle go zobaczyła. Chudego jak szczapa chłopca o wielkich dłoniach, ze strupami na głowie, siniakami na szyi, na ramionach. Siedział w jej pokoju, patrząc w podłogę, wciąż dotykał ucha albo nogi, w geście, który nie był przypadkowy, to było jak dotykanie talizmanu. Milczał, zastraszony, niedożywiony, wściekły spętaną złością człowieka oszołomionego i zranionego, bojąc się choćby

szepnąć. Widywała go często, ale tylko raz słyszała, jak mówi, a i tak nie mogła zrozumieć co. Jakieś słowo, którego nigdy nie pojęła. – Przypominam sobie – powiedziała Magda. – Jesteś Mikey. Uśmiechnął się triumfalnie, szeroko, ukazując poprzetykane szczerbami zęby, uśmiechnięte usta otworzyły się, aby wydać ryk, który najpierw wzięła za rechot zadowolenia, a potem odkryła, że jest wściekłym wrzaskiem. Właśnie wtedy uniosła ramiona, by zasłonić twarz, a on rzucił się na nią, ciągle wrzeszcząc, aż światło w jej oczach zbiegło się do rozmiarów maleńkiego punkcika i zgasło.

18 Zamierzał

poczekać do zmierzchu, ale cierpiał przez to, przez

upał, przez niemożność zrobienia czegokolwiek albo chociaż zgniecenia tego wewnątrz czaszki. W kuchni wsadził głowę pod zimną wodę, wyszedł z domu tuż przed siódmą. Chodnik promieniował ciepłem gorącego dnia, asfalt topił się na brzegach jezdni. Max skręcił w ścieżkę nad kanałem. To była dłuższa trasa, ale cienista, przyjemniejsza. Nikt się tam kręcił, tylko jakiś starszy pan siedział na połamanej ławeczce, szepcząc coś do siebie. Kilka razy przychodzili tutaj na spacer, zimą i wiosną. Lizzie chciała zobaczyć zimorodka, a ktoś jej powiedział, że czasem zimorodki szybciutko przelatują z jednego brzegu kanału na drugi i że wiją gniazda pod wierzbami. Ale umarła i nie zobaczyła zimorodka. Teraz to Max stał, wpatrując się w wierzby, ciche w upale wczesnego wieczoru. I nic. Minął domek celnika i magazyny. Tutaj właśnie Lizzie przyszła do niego, ale kiedy podszedł, uciekła, potknęła się, przewróciła, krzyknęła i wezwała policję. To była pomyłka, nieporozumienie, ale nie potrafił tego odpowiednio wyjaśnić, a oni wydawali się jacyś tępi. Zresztą i tak zawsze miał policjantów za tępych, przetrenowanych i niedouczonych, pozbawionych taktu i niezbyt lotnych. Dzwony katedry wybiły pełną godzinę.

Śmierć Lizzie była czyjąś winą. Kogoś, kto dał jej do zjedzenia skażone mięso. Lekarzy, co za późno zdiagnozowali chorobę. Lekarzy, którym nie udało się jej wyleczyć. Lekarzy, co stali i patrzyli, jak objawy choroby wkradają się Lizzie do mózgu i pożerają go. Pielęgniarki w hospicjum. Ludzi, których modlitwy na nic się nie zdały. Boga. Boga. Boga i bożych kapłanów. Przeszedł na drugą stronę kanału po wąskim żelaznym mostku i wkroczył do dzielnicy mieszkaniowej. Piętrzyły się nad nim tyły stojących w rzędach domów; ludzie mogli ze swoich sypialni spoglądać na zielonoczarną powierzchnię wody, na karton kołyszący się na fali u podstawy mostu, na wózek z supermarketu zaplątany w krzaki, na sikające psy, łódki, wierzby, tajemnicze zimorodki. Przedarł się przez pokrzywy i dzikie róże, przez połamaną furtkę, a potem długi tunel ogródka bez trawy. Nikt go nie widział. Nikt nie przychodził. Gdzieś szczekał pies. Pocił się. Cuchnął potem. Dom był w ruinie, labirynt opuszczonych pokojów z brudnymi zasłonami. Budynek z lewej wyglądał tak samo, ale przy tym z prawej ktoś miał ogródek. Podszedł tam, spojrzał przez połamane deski płotu. Jaskry. Drewniane łukowe wejście z trejażem i pnącą się po nim różą w kolorze brzoskwiniowym. Ścieżka o krawędziach wyłożonych płytkami, wyglądających jak obręcze. Poza tym grządki warzyw: pędy cebuli, ziemniaków, szałas z tyczek fasoli. Kilka łapaczy orzechów zawieszonych na drzewie złotokapu. Maleńka sadzawka. Po jej drugiej stronie, za wychodkiem, Max dostrzegł klatkę dla ptaków zawieszoną na ceglanym murze, a w niej żółtego kanarka. Spróbował przedrzeć się przez ogrodzenie, ale go nie puszczało. Chciał znaleźć się w tym ogródku, obok maleńkiej sadzawki, obok ptaków, wśród pędów ziemniaków i jaskrów. I nagle zaczął szlochać. Oparł głowę o połamany płot, płacz zmienił się w napad szału, Max zaczął gwałtownie szarpać

drewnianym ogrodzeniem, aż wreszcie ktoś z domu coś krzyknął. Nikt nie przyszedł. Tylko krzyknął, potem znowu nastała cisza. Dłoń miał zakrwawioną, drewniana drzazga wbiła mu się w miękką poduszkę pod kciukiem. I wtedy ją zobaczył. Siedziała odwrócona do niego plecami, na ławeczce nieopodal sklepionego przejścia. Włosy miała jaśniejsze, tak jakby wystawiała je przez dłuższy czas na działanie słonecznych promieni. Naparł na ogrodzenie, na wpół przegniła deska pękła, a kiedy kopnął, utworzyła się wyrwa, na tyle szeroka, by zdołał się przez nią przecisnąć. Teraz stanął spokojnie, oczarowany tym, że znalazł się w ogrodzie, tak blisko Lizzie. Ona tu była. Nie drgnęła ani się nie odwróciła. Mogła już czekać, choć dziwił się, dlaczego miałaby tu być, dlaczego natknął się na nią zupełnie przypadkiem. Otarł o twarz wierzch wilgotnej dłoni. Rana przestała boleć, ale wciąż krwawiła. Lizzie wiedziałaby, co z tym zrobić. – Lizzie – powiedział. Było bardzo cicho. Czekał. – Lizzie. Nie poruszyła się, podszedł zatem do niej, krok albo dwa, wyciągając dłoń, by dotknąć tych nieco jaśniejszych włosów. – Lizzie. – I nagle pojął, że choć mówi jej imię, słyszy ciszę, bo mówi je w swoim sercu i w głowie, ale nie na głos. Teraz wypowiedział je wyraźnie, wśród spokoju ogrodu. – Lizzie. Odwróciła się, krzyknęła, a jej krzyki były niczym spadające noże, przenikające mu mózg. Rzucił się przed siebie, rozpaczliwie pragnąc jej dotknąć i powstrzymać ją, pokazać, kim jest, i pokazać, że nie musi krzyczeć, ale kiedy poczuł jej ciało, spojrzał jej w oczy i w otwarte, krzyczące usta, Lizzie odeszła. To nie była Lizzie, a jego mózg zapłonął.

19 Małe,

nieco wilgotne dłonie przylgnęły jej do ramienia, niczym

jakiś lepki ukwiał. – Kyra, do cholery! Natalie przechyliła się nad Kyrą, żeby zapalić lampę. – Co ty wyrabiasz? – Głos miała zmęczony. Była zmęczona. To już czwarta taka noc w ciągu dwóch tygodni. – Znów nasikałaś w łóżko? Małe dłonie odsunęły się. – No pewnie, do licha. Rany boskie, Kyra, ile ty masz lat? Niemowlaki sikają w łóżko i małe dzieci, a tym masz sześć lat, prawie siedem. Dobra, jutro rano idziemy do lekarza, od razu. Nie pójdziesz do Barbary, zanim się nie doprowadzisz do porządku. Kyra skuliła się w najdalszym krańcu matczynego łóżka. Nie miała nic przeciwko temu, żeby nie iść do Barbary. W weekendy spędzała tam czas od ósmej do szóstej po południu. Myślała tylko o lekarzu. – Przestań, to ja powinnam płakać, obsikałaś mnie z obu stron. Chodź, wyłaź, trzeba ci zmienić koszulę, nie chcę, żebyś zasikała i to łóżko. Jutro idziesz do swojego. Jak już musisz tu leżeć, to leż spokojnie, dobrze? Wszystko trwało ledwie pięć minut, ale oczywiście nie mogła już zasnąć. Kyra zasnęła. Rano nie będzie nic pamiętać. Natalie leżała na plecach, z rękami pod głową. Wiedziała, dlaczego odszedł sen. Nie chodziło tylko o to, że Kyra ją budziła,

moczyła łóżko czy miała koszmary. Działo się coś złego, zdawała sobie z tego sprawę, chociaż Kyra zachowywała się jak jakaś cholerna ostryga, szczelnie zamknięta. Nie powiedziała nic w szkole, nie powie nic Barbarze. Natalie już się poddała. Próbowała rozmawiać, próbowała zadawać pytania, prosić, krzyczeć, zamykać ją w pokoju, przekupywać, zabierać zabawki, zakazywać oglądania telewizji, zabierała ją na dwór, kazała zostać w domu. I nic. Kyra mówiła tylko: „Chcę zobaczyć Ed” i czasem „Gdzie jest Ed”? Ale nie chciała mówić o Ed. Chyba że to co zwykle. Lubię Ed. Lubię chodzić do domu Ed. Piekłyśmy słodkie bułeczki. Robiłyśmy toffi. Czytałyśmy bajki. Pracowałyśmy w ogródku. – Czy Ed coś ci kiedyś robiła? Cisza. – Czy Ed opowiadała ci o innych dzieciach, które znała? Cisza. – Czy Ed opowiadała ci, gdzie pracuje? Czy Ed kiedyś prosiła cię, żebyś weszła do auta? Czy Ed na ciebie krzyczała? Cisza. Cisza. Cisza. Natalie martwiła się tak bardzo, że nie sądziła nawet, że zdoła sama przed sobą się do tego przyznać. Zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Może powinna poradzić się lekarza, czy Kyra ma się zobaczyć jeszcze z kimś innym. Albo gdzieś ją zabierze, weźmie wolne, pojedzie do Butlins lub Center Parcs, a może tak jak Davina z jej pracy wybierze się na jakiś kemping do Francji. Cha, cha. Nie ma pieniędzy na kemping ani na Center Parcs, ani pewnie nawet na Butlins. Wszystko szło na czynsz i utrzymanie, nawet ta odrobina dodatkowych zarobków. A cholerny samochód stale wymagał naprawy. No i interes, który chciała w końcu rozkręcić. Planowany, odkąd tylko sięgała pamięcią. Marz sobie dalej, Natalie. Nie zamierzała płakać ani komuś się skarżyć, bo nie należała do tych, co płaczą albo się skarżą. Była twarda, samodzielna i tak

wychowywała Kyrę. Tylko czasem, właśnie teraz, w środku nocy, twarda skorupa pękała. Kyra mamrotała coś i mruczała, jakby miała usta pełne kamieni. Natalie wytężyła słuch, chcąc usłyszeć choć słowo, coś sensownego, ale nigdy się jej to nie udało. Po prostu mamrotanie. Przewróciła się na bok i spróbowała zasnąć, ale głowę miała pełną jaskrawego światła i kolorowych obrazów, nie potrafiła zmrużyć oka aż do świtu. Kyra nie poruszyła się, zwinięta w kłębek na samym skraju łóżka. Na dyżur przyszło wielu ludzi, w dodatku jeden z lekarzy musiał jeszcze wyjść. Kyra siedziała na ławce, huśtając nogami. Za każdym razem, kiedy nimi zakołysała, uderzały o ścianę, a kobieta siedząca naprzeciwko gromiła dziewczynkę wzrokiem. Gdyby tego nie robiła, Natalie kazałaby córce przestać machać nogami i stukać, ale teraz pozwalała jej to robić – na złość kobiecie. Weszły do gabinetu niemal godzinę po umówionym terminie wizyty i spędziły w nim trzy minuty. Lekarz cały czas wpatrywał się w komputer, nie spojrzał na żadną z nich, dwa razy zapytał, ile lat ma Kyra. – Dobrze – powiedziała Natalie. – Więc uważa pan za całkiem normalne to, że tak nagle zaczęła moczyć się w łóżko. Rozumiem. Niepotrzebnie zawracała sobie głowę. Nawet nie zapytał, czy Kyra przeżyła jakiś stres, w ogóle chyba mało wie o czymkolwiek. – Kyra, przestań tak szurać butami, muszę wracać do pracy. – Kupisz mi lody? – Nie. – Dlaczego nie? – Nie mam czasu, nie mam pieniędzy i od tego psują się zęby. – Nawet jednych?

– No dobra. Ale tylko wtedy… – Natalie zatrzymała się. Mocno chwyciła dłoń Kyry – …tylko jeśli mi powiesz. Kyra gapiła się na chodnik. – Kyra? – Co? – Co się działo u Ed? Cisza. – No dobra, nic nie mówisz, nie ma lodów. Chodź. I przestań szurać, do cholery! – Kiedy Ed wróci do domu? – Nigdy – odparła Natalie, czując nagle wściekłość. Czekała, aż córka zacznie płakać. Nic. Tylko cisza. Wzięła wolne przedpołudnie i postanowiła, że będzie wolne. Kyra poszła do Barbary. Natalie odwiedziła butik Top Shop i kupiła sobie szorty. Nadszedł czas, aby trochę się poszwendać i wypić koktajl mleczny. Wtedy to do niej dotarło, tak jakby w głowie pękła bańka i pomysł wydobył się z niej niczym gaz. Siedziała potem długo, zastanawiając się, wypiła koktajl mleczny, potem jeszcze colę, co jej nie wyszło na dobre, bo przez resztę dnia przelewało jej się w brzuchu. Ale pomysł, na jaki wpadła, był dobry. Nim minęło popołudnie, przemyślała już, ile dokładnie może z niego mieć i jak to wykorzystać. Nie wróciła do pracy. Musiała się zastanowić nad zbyt wielu rzeczami. Było bardzo gorąco, zabrała więc swoje rozmyślania i trzy różne gazety do ogrodu. Dom Ed był dziwny, jakby nawiedzony, przypominał pustą skorupę. Nie wyglądał jak dom, którego mieszkańcy wyszli do pracy albo wyjechali na wakacje. Był całkiem inny. Nie chodziło tylko o pieniądze, ale o to, by komuś powiedzieć. Zaczęła przeglądać gazety. Znalazła w nich artykuły opatrzone u góry

nazwiskami autorów. Zanotowała jedno albo dwa, ale tylko kobiece. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego, ale wiedziała, że to musi być kobieta. Melanie Epstein. Anna Patterson. Selina Wynn Jones. Spodobało jej się to nazwisko. Nad artykułem Seliny Wynn Jones o kobietach uzależnionych od seksu wydrukowano zdjęcie, wielkości znaczka pocztowego. Miała proste, jasne włosy, sięgające za uszy i chyba całkiem duży nos, co w jakiś dziwny sposób dodawało otuchy. Chciała mieć za przyjaciółkę kogoś o nazwisku Selina Wynn Jones. Przyjaciółka. Natalie uderzyło to słowo, bo przyzwyczaiła się myśleć o Ed jako o przyjaciółce ze względu na Kyrę. Ed miała cierpliwość do Kyry, większą niż ona sama. Razem sobie coś gotowały, sadziły pomidory w doniczkach i słoneczniki w ogrodzie. Ed czytała małej książki i gdyby ktoś zapytałby o to Natalie, powiedziałaby, że Ed była jej przyjaciółką. Niewiele ich miała. Sama trochę przypominała Ed, zamknięta w sobie, rzadko odwiedzała innych ludzi i dlatego były zgodnymi sąsiadkami. Pamiętała, jak kiedyś słyszała je przez płot w ogrodzie. Kyra ględziła coś tym swoim zachrypniętym cienkim głosikiem. Ed z rzadka jej odpowiadała, zazwyczaj milczała, pozwalając dziewczynce mówić. Kiedyś Ed przyszła do nich na herbatę. Innym razem Natalie przyniosła jej przesyłkę, którą źle dostarczono. Mówiły sobie „cześć”. Czy to przyjaźń? Jezu Chryste. Wstała gwałtownie, jakby użądliła ją osa. Przypomniała sobie, co zrobiła Ed. Jeśli to zrobiła. Może to jakaś pomyłka. Mylili się czasem, nawet bardzo. Pełno o tym było w gazetach, o ludziach stojących na stopniach sądów, szlochających, machających, obejmujących matki, siostry i żony, uniewinnionych po dwudziestu latach. Ed? Natalie weszła do domu, wyjęła z lodówki wypitą do połowy butelkę piwa, dokończyła ją, wyrzuciła do kosza i podeszła do

telefonu. W ciągu dziecięciu sekund dostała numer do gazety, zapisała go. Okazało się łatwe. Potem ruszyła na górę. Pokój Kyry był schludny, w ogóle Kyra była schludna. Czasem Natalie mówiła córce, że chyba wróżki podmieniły jej dziecko, bo tak dbała o czystość i porządek. Książki z obrazkami stały w równym rzędzie, pluszaki poukładała na półce od największego do najmniejszego. Jasna cholera. Tak było w domu Ed, Natalie widziała to, gdy odwiedziła sąsiadkę jakiś czas temu. Czysto, schludnie, porządnie. O co tu chodzi? Spojrzała przez okno sypialni Kyry. Widziała za nim mury, dach, ogródek, furtkę, deski płotu. Stał tam. Taki sam. Dom Ed. Zastanawiała się, co znaleźli ludzie w białych kombinezonach i jak to jest w takim domu, czy stojąc w jednym z tych pokojów, można się dowiedzieć. Po prostu dowiedzieć. Szybko zeszła na dół i zaniosła przenośny telefon do kuchni. – Chciałabym rozmawiać z Seliną Wynn Jones. – Proszę. Nie spodziewała się tego. Po prostu „proszę” i cicha melodia, Whitney Houston. Myślała, że czeka ją nie wiadomo co, a wszystko razem zabrało ze trzy sekundy. – Selina Wynn Jones, słucham. Z ustami Natalie stało się coś dziwnego, tak jakby ssała cytrynę. Pomyślała, że nie da rady się odezwać. – Halo? W czym mogę pomóc? – Taak. Ja myślę… tak, mogę panią o coś spytać? To jest prawda. – Kto mówi? – Natalie… Natalie Coombs. – Skąd? – Co? – Przepraszam, jest pani z agencji prasowej? – Nie. Ja po prostu… Czytałam pani artykuł w gazecie. Mam coś

do opowiedzenia. – O czym? – O mojej sąsiadce… i mojej córce. O Kyrze. – Pani mnie chyba z kimś pomyliła. – Dobra. – Natalie powoli nabrała powietrza. – Dobrze. Przepraszam. Nazywam się Natalie Coombs i mieszkam zaraz obok morderczyni. Mieszkam obok Ed Sleightholme. Tej od zaginionych dzieci, małego chłopca, który został zamordowany i tak dalej. Ona jest w więzieniu, jest oskarżona. Mieszkam zaraz obok niej. – Jasne. Znam sprawę, o której pani mówi, ale nie jestem pewna, czy pani rozmawia z właściwą osobą. Nie zajmuję się sprawami kryminalnymi. W ogóle się nie zajmuję wiadomościami. Piszę reportaże. Powinna pani porozmawiać z działem wiadomości. – Na pewno? – Tak sądzę. – Chcę z kimś porozmawiać… opowiedzieć swoją historię. – Dobrze, rozumiem. Ach… proszę poczekać… Może mi pani podać numer? Jest Lucy Groves. Lucy Groves do pani oddzwoni. Nigdy nie zadzwoni. Natalie była wystarczająco bystra, żeby rozpoznać, jak się ją zbywa. Musi za dziesięć minut odebrać Kyrę. Zerknęła do lodówki, ale tam została już tylko jedna butelka piwa. Zresztą, kto pije piwo w ciągu dnia? Nawet go za bardzo nie lubiła. Nalała sobie wody, a gdy zadzwonił telefon, podskoczyła i wypuściła szklankę na podłogę.

20 Wczesnym wieczorem gwałtowna burza rozdarła bańkę z ciepłą, czystą wodą. Simon patrzył, jak nagły wir powietrza zmiata śmieci z rynsztoka i ciska wysoko w górę, za oknem jego gabinetu, a potem wszystko spłukuje deszcz. W całym budynku pozapalały się światła. – Szefie, mogę na słówko? – Wejdź, Nathan. Ustaliłeś coś z tym graffiti u handlarzy? – Szczerze mówiąc, nie. – Wiem, że zwykle sprawcy pozostają nieznani, ale coś takiego lubi się rozprzestrzeniać jak chwasty, jeśli się od razu tego nie wypleni. Pewnie okaże się, że to tylko jacyś chuligani, ale nie odpuszczaj. – Nie chodzi mi teraz o pracę… No właściwie chodzi, ale jednocześnie nie chodzi. – Wchodź, siadaj i mów. – Dzięki, szefie. Nathan usiadł i potarł dłonią swoje nastroszone włosy. Simon znał ten gest. – O co chodzi? – O tego nowego detektywa, szefie. Mam z nim problem. – Mów. Nathan zawahał się. – Nie lubię donosić, nie chodzę na nikogo kapować, umiem sobie

radzić… – Mówże. – No dobrze. Szefie, to jest jakiś dziwny gość. Wie pan coś o nim? – Niewiele. Nie mieliśmy większego wyboru. Zabrakło nam policjantów, Exwood wypożyczyło go nam na kilka tygodni… W czym problem? Nathan wyjaśnił. Carmody jest rasistą, gburem, obibokiem, wygląda niechlujnie, zachowuje się nieuprzejmie. – I wciąż mówi do mnie „promyczku”. Simon zachował poważną twarz. – Prywatnie czy przy świadkach? – Trochę tak, trochę tak. Szefie, niech mnie pan źle nie zrozumie. Potrafię sobie poradzić, tyle że były też inne rzeczy, których nie mogłem mu przepuścić, wredne drobne komentarze, wie pan, na temat synagogi, na temat Azjaty w sklepie… Wszystkiego. – Nie zostanie u nas na stałe i nie jest stąd, nie możemy go przycisnąć. Jesteś jego przełożonym, załatw to z nim. – Nie lubię tego faceta. – Ja też nie lubię wszystkich, z którymi pracuję. – No dobrze. – Nathan nie potrafił ukrywać uczuć. Teraz ruszył do drzwi niepocieszony, ze zwieszoną głową. – Nathan? Odwrócił się. – Przestań się martwić. – Tak jest, szefie. Deszcz ustał, ale wciąż słychać było grzmoty. Simon zastanawiał się, czy nie pójść do pomieszczeń wydziału kryminalnego i nie przyjrzeć się Carmody’emu. Stwierdził jednak, że lepiej zrobi, jeśli to sobie wcześniej przemyśli. Sięgnął po kurtkę. Wyszedł z budynku, przespacerował się do śródmieścia, wśród cichnącej burzy. Dotarł do kwiaciarni, w której kupił Marcie jej

ostatnie kolorowe kwiaty i balonik. Sklep już zamykano, blaszane pojemniki na chodniku były puste. Simon zapukał do drzwi. – Witam, panie inspektorze. Wprawdzie już zamykam, ale jeśli pan coś sobie upatrzył, niech pan to szybko bierze. Był tu stałym klientem, zawsze kupował kwiaty dla matki i sióstr, na urodziny i chrzciny. – Zgaduję, że coś na ostatnią chwilę? – Tak, Molly, na zawarcie pokoju. Mogłabyś przygotować mi coś naprawdę specjalnego? – Niech pan teraz idzie i wróci za dziesięć minut. Wyszedł z kwiaciarni, poszedł do księgarni, kupił kilka książek w miękkich oprawach dla dzieci Cat, a potem jeszcze butelkę szampana. Wiedział doskonale, co na to powie siostra. Kwiaty już czekały. – Najlepsze, jakie miałam. Szczerze mówiąc, to koniec dnia. Ciemnoniebieskie ostróżki i białe lilie w wielkim bukiecie. Kiedy niósł wszystko do auta, znowu zaczęło padać. Zajaśniała sina błyskawica, z czerwonym brzegiem, niebo miało kolor siarki. Przypomniał sobie uderzenia fal pod stopami, kiedy razem z Ed Sleightholme stał na półce klifu. Ekscytujące. To było ekscytujące. Chciał zaznać tego jeszcze raz. Nierozwiązane sprawy mogły być bardzo ciekawe, ale rzadko budziły nadzieję na coś ekscytującego. No i tyle. – Wujku Simonie, wujku Simonie, to jest Jane, przyniosła nam dwie książki, dostałam nową książkę Lemony’ego Snicketa, a Sam… – Nie, to nie ty dostałaś, to nie jest dla ciebie, Lemony Snicket jest też dla mnie… – Sam… – Bo ja pierwszy czytałem Lemony’ego Snicketa, dowiedziałem się o nim, a teraz Hannah się wymądrza.

– A ta druga książka nazywa się Przypadki rodziny Fantora, czytałeś to? Felix zaczął płakać. Kot Mefisto zeskoczył z sofy w kuchni, przebiegł Simonowi między nogami i popędził na górę po schodach. Simon stał w drzwiach, otoczony przez dzieci, z ramionami pełnymi prezentów. Cat siedziała przy stole, ale teraz schyliła się, żeby podnieść płaczącego Feliksa i posadzić go sobie na kolanach. Obok niej siedziała młoda kobieta, pastor, którą w jej własnym domu przetrzymywał kiedyś Max Jameson. Włożyła jasnoróżowy podkoszulek, nie miała koloratki. Cat spojrzała przenikliwie na to, co przyniósł brat. – Aha. Ruszyło cię sumienie. – Boże, wiedziałem, że to powiesz. – No bo to prawda. Wejdź, połóż to. No, no, niezły trunek. Si, jakie fantastyczne ostróżki! – Obawiam się, że jedną z książek kupiłem niepotrzebnie. – Z torby wyjął powieść Lemony’ego Snicketa. Sam podszedł i wyciągnął rękę. – Dzięki – powiedział. – Będzie po jednej dla każdego. Mogę teraz swoją przeczytać sam. A Hannah będzie musiała przeczytać swoją. – Sam… – Detektywie Deerbon, będę musiał wezwać pana na dywanik, tak się nie rozmawia ze starszym detektywem inspektorem. – Przepraszam, szefie. Simon postawił butelkę na stole i poszukał w kredensie jakiegoś wazonu, do którego mógłby włożyć kwiaty. Hannah ciągnęła go za rękę, a Sam szedł za nimi, starając się odepchnąć siostrę. – Jane i ja zaplanowałyśmy sobie dzisiaj miły, babski wieczór. – W porządku, wiem, gdzie w okolicy sprzedają rybę z frytkami. – Tutaj też mamy rybę z frytkami… a tak, łupacza i pieczone kartofelki z pietruszką.

– To z pewnością znacznie lepsze. Nalał wody do wazonu, zdjął papier z kwiatów i odciął końcówki łodyg. Jane Fitzroy się mu przypatrywała. – Tak, jest dość zręczny – stwierdziła Cat. – Wujku Simonie, tu była błyskawica z niebieskim w środku. – W Lafferton miała niebieską obwódkę. – Straszne. – Błyskawice są wywoływane przez… – zaczął Sam. Zadzwoniła komórka. Wnętrze pokoju zastygło bez ruchu, jak obraz. Dzieci ucichły. – To moja, przepraszam, przepraszam. Gdzie ona jest? – Jane wstała i rozejrzała się po kuchni. Dżinsowa torba wisiała na oparciu krzesła, obok Simona. Zerknął w dół, na niebieskie światło komórki, błyskające gdzieś głęboko. – Chyba tutaj. – Przepraszam, ale mi głupio. Mam nadzieję, że nic się nie stało, tak dobrze się bawię. – To dzięki nam – stwierdził beztrosko Sam Deerbon, sadowiąc się na sofie. Otworzył swój egzemplarz Lemony’ego Snicketa. Jane wyszła z pokoju. Trzymała aparat przy uchu i wciąż jeszcze się usprawiedliwiała. – Przepraszam za tamto – powiedział Simon do Cat, patrząc za Jane. – W porządku. Dzięki za prezenty na przeprosiny. – Nie jestem pewien, czy o to mi chodziło. – Co?! Podniósł ręce do góry. Cat się odsunęła. Felix sięgnął po młynek do pieprzu i strącił go na podłogę. – Nie chce mi się stąd iść. Chyba że chcecie same o czymś pogadać.

– Właśnie skończyłyśmy rozmawiać o pracy. Sprawy hospicjum. – Są problemy? – Tak. Nie chciałbyś wiedzieć. Zostań. – Chętnie. Wymownie zerknął na drzwi, za którymi zniknęła Jane. – Nie, Si – oznajmiła Cat. – Absolutnie nie. – Nie zauważyłem tego od razu. – Tak, jest. I nie jest! – Cat uniosła wzrok. – Jane? Co się stało? Dziewczyna miała twarz bladą jak płótno. Stała w drzwiach, wpatrując się w telefon. – Jane? Minął dłuższy czas, zanim zdołała się odezwać. – Dzwonili z policji. W sprawie mojej matki. – Chyba wróciła już do domu? – Wróciła. I najwyraźniej ktoś się tam włamał. – O nie, Jane, znowu… Co zabrali? – Oni… nie powiedział. O niczym skradzionym. Pobili ją do nieprzytomności. Bardzo z nią źle. – Rozejrzała się, jakby nie zdawała sobie sprawy, gdzie właściwie jest. – Muszę iść – oznajmiła. – Muszę jechać do Londynu. Simon odstawił kieliszek z winem. – Daj mi swój aparat. Sprawdzę numer, zadzwonię do nich. – Muszę jechać. – Wiem – odparł, wyciągając rękę. Jane wręczyła mu komórkę. – Przygotuj się – powiedział, wychodząc z kuchni, żeby zadzwonić z zewnątrz. – Zawiozę cię. Dziesięć minut później Simon zamknął drzwiczki samochodu, zerknął do tyłu i popatrzył na machającą do niego Cat. Zawahał się, potem odmachał i przejechał przez bramę, nie odwracając się. Po pięciu minutach zadzwonił jego telefon. Przełączył się na

zestaw głośnomówiący. – Szefie? – Cześć, Nathan, coś się stało? Właśnie jadę do Londynu. – Nic. W porządku. Tyle że mamy trupa. – Poczekaj. – Zwolnił i spojrzał na Jane. – Przepraszam, muszę się tym zająć. – Wiem, to przecież twoja praca. Nie przejmuj się. – Na pewno? Uśmiechnęła się. – Zajmij się tym. – Tak. Nathan? – To młoda kobieta, szefie, Hayley Twiston, samotna matka, jeden syn, mieszkają w dwóch pokojach przy Sanctus Road. – Za kanałem. – Właśnie… Sąsiedzi słyszeli, że dziecko długo płacze. Wreszcie tam poszli. Dziecko leżało samo w łóżeczku, przerażone, chyba trochę czasu już tam było. Matkę znaleźli w ogrodzie. Została uderzona w głowę, przypuszczalnie cegłą albo kamieniem ze ścieżki. Ktoś rozwalił kawałek płotu. Są na nim ślady krwi. Ktokolwiek to był, pokaleczył się, gdy tamtędy przełaził. – A dziewczyna? – Lekarz powiedział, że zabił ją jeden z ciosów w głowę. Jane gwałtownie wciągnęła powietrze. – Dobrze. Jest tam ekipa kryminologów? – Jasne, szefie. – Teraz ty się tym zajmij, Nathan, dowiedz się wszystkiego, wypytaj sąsiadów, zrób całą resztę. Chcę, żeby przesłuchano wszystkich w okolicy, każdego, kto mógł widzieć kogoś na ścieżce przy kanale tego popołudnia. Miała jakichś krewnych? – Brata w Bevham. Ktoś się tym zajął. – Dziecko?

– Zajmuje się nim opieka społeczna. – Dobra robota. Nie wiem, kiedy wrócę, jadę z koleżanką, jej matkę zabrali do szpitala. Informuj mnie na bieżąco. – Tak jest, szefie. – Pewnie masz już dość Lafferton – zagadnął Simon. – Nie. Nie szukałam odpoczynku w jakimś spokojnym zaciszu. – A jednak. Zostałaś uwięziona we własnym domu. Niezbyt dobry początek. – Mieszkasz niedaleko katedry, prawda? Przytaknął. – Spokojnie? – Po dniu pracy wśród przemocy i niezadowolenia – tak. – Nie chodzi o to, gdzie mieszkam, ani o to, co się stało, ale zaczynam się zastanawiać, czy przyjechałam do odpowiedniego miejsca. – Serio? – Tak. Przyspieszył na zjeździe i wjechał na autostradę. Ruch był duży. – To wszystko jakoś się łączy, tak myślę. Kiedy tu przyjechałam, włamano się do mojej matki i musiałam wracać do Londynu. – Pracowałaś przedtem w Londynie? – Tak. Byłam wikarym w dużym kościele w północnym Londynie. Wcześniej byłam w Cambridge. Studiowałam. – Dlaczego się tu przeprowadziłaś? – Z powodu katedry. Chciałam też być kapelanem w szpitalu… a pojawiła się możliwość takiej pracy. To wszystko. Nie zawsze się udaje. – Jak w policji. Szukasz odpowiedniej pracy. Wysyłasz ofertę. Przenosisz się. – Ty też?

– Czy się przenoszę? – Wzruszył ramionami. – Przepraszam. Simon wjechał na pas szybkiego ruchu i przyspieszył. – Wiezie cię policjant. Trzymaj się. Odezwała się dopiero wtedy, kiedy zjechali z autostrady i wjechali na drugą, gdzie był mniejszy ruch, bo większość kierowców dotarła już do domów. – Biedna dziewczyna. Jak zaczną szukać tego, kto to zrobił? – powiedziała nagle. – Pewnie wśród tych, co mieli z nią bezpośredni kontakt. Zwykle tak jest. To mógł być jej znajomy, chłopak, jakieś porachunki. Zanim dojedziemy, może być już po sprawie. – Po prostu? – Hm. – To nie tak, jak z moją matką. – Czy jest ktoś, kto mógłby mieć do niej jakąś urazę? – Tylko te bandziory, które do niej przyszły ostatnim razem. – Londyńska policja jest dość sprawna. Złapią ich. – Ale to jej nie pomoże, prawda? Nie może tam zostać. Muszę ją zabrać do Lafferton. – Masz wolny pokój? – Znajdę. – Ale czy będzie chciała przyjechać? – Żeby ze mną mieszkać? Nie. Matka to niezależna kobieta. I trochę się wstydzi, że ma córkę pastora. – A mój ojciec jest zakłopotany tym, że ma syna policjanta. – A dlaczego… – Serraillerowie są lekarzami. Nie zauważyłaś? – A Fitzroyowie są Żydami. Moja matka jest psychiatrą dziecięcym. Intelektualistką i ateistką ze szkoły Hampstead. – Kłóciłybyście się?

– Tak. Ale nie ma innego wyjścia. Simon przez komórkę Jane porozmawiał wcześniej z londyńską policją i wiedział, że matka dziewczyny jest w znacznie cięższym stanie, niż sądziła córka. Kobiecie wciśnięto w usta papier toaletowy, potem drutem przywiązano do sofy i pobito. Powiedział spokojnie: – Przeprowadź to stopniowo. – To może jeszcze bardziej utrudnić wyprowadzkę. – Czyli że Lafferton było jedną wielką pomyłką? – Nie wiem. Czasem mam takie wrażenie… że wszystko jest nie tak. Nie lubię domku w ogrodzie, ale czy tylko dlatego, że mnie tam zaatakowano? Trudno mi się dogadać z moimi kolegami z katedry; ale czy to dlatego, że jestem znacznie młodsza, czy tylko dlatego, że jestem kobietą? Nie układa mi się w szpitalu w Bevham. Niewielu ludzi chce kapelana, większość z tych, którzy tego chcą, to katolicy albo muzułmanie, co daje mi niewielki wybór. Bardzo cenię sobie czas, który spędzam w hospicjum, ale tam jest pewien problem… Właśnie o tym rozmawiałam dziś wieczór z Cat. – Krótko mówiąc, uciekasz. Milczała. – Przepraszam. Nie wiem, jak mogłem coś takiego powiedzieć. – Może dlatego, że masz rację. Użalam się nad sobą. Ludzie, którzy użalają się nad sobą, często uciekają. Przez ostatnich kilka tygodni było trochę zamieszania. Twoja siostra bardzo mi pomogła. – Cat taka już jest. – Jesteście sobie bliscy? – Zazwyczaj. Zadzwonił telefon. – Nathan? – Jestem w szpitalu w Bevham. Właśnie rozmawiałem z bratem tamtej dziewczyny… Przyszedł zidentyfikować zwłoki. Nikogo nie

ma pod ręką. Ojciec dziecka to Grek, to był wakacyjny romans. Nigdy nie pojawił się w Anglii. Brat uważa, że nie miała żadnego innego chłopaka. To nie wygląda na taki prosty przypadek, jak pan mówił. Biorą teraz DNA z krwi na płocie. Nikt nic nie widział ani nie słyszał, w okolicy nie ma już po południu nikogo. Dojechał pan już do Londynu? – Jeszcze z pół godziny. Nathan rozłączył się, a Simon westchnął. – Kłopoty? – powiedziała Jane. – DNA to cudowna sprawa. – Może. – Poszukają śladów bandyty w domu u twojej matki, nie martw się. Teraz można zrobić niesamowicie dużo. – Jak sobie z tym wszystkim radzisz? Musisz mieć jakiś sposób, każdy musi mieć. – Wyłączam się. – Jak? Zawahał się przez chwilę. – Przepraszam. Nie chcę wtykać nosa w twoje sprawy. Ale to ciekawe, bo dziwnym trafem rozmawiałam o tym właśnie z Cat. Ona ma swoją rodzinę. – A ty Boga. – A ty? – Nie jestem pewien. Rysuję. – Rysujesz? Simon pokonał rondo między autostradą a dwupasmową szosą do Londynu. Padało. Czyjś strumień świateł mijania skrzyżował się z ich światłami i pomknął w przeciwnym kierunku. – Ołówkiem – powiedział. – Zawsze mogłem być i rysownikiem, i policjantem. Może cały czas to potrafię. – Dobrze rysujesz?

Wzruszył ramionami. – A ja pływam – stwierdziła Jane. – To w końcu woda czy Bóg? – Jedno drugiego nie wyklucza. – W Bevham mają dobry basen. – W sporcie jest taki moment, że albo trzeba mu się całkiem poświęcić, chcąc dotrzeć na szczyt, albo dać sobie spokój. Ja nie chciałam dotrzeć na sam szczyt. A nawet gdybym chciała, samo pływanie by mi nie wystarczało. – Dlaczego? – Nie mam w sobie wystarczającej woli walki. Ale ty musisz mieć. Musisz mieć agresywną wolę walki. Ja nie. – W takim razie w Lafferton powinno ci się podobać. Tu nikt nie dąży do kariery, wielkich osiągnięć. Nawet, jak się domyślam, w Kościele anglikańskim. – O, zdziwiłbyś się. Ale nie przyjechałam do Lafferton, żeby szukać spokojnego życia. – Tylko żeby uciec od Londynu. – Nie całkiem. Przyjechałam, żeby uciec od matki. Zakryła twarz dłońmi. – O Boże. – Już dobrze – spokojnie powiedział Simon. Niecałą godzinę później pod głównym wejściem do szpitala Simon rozmawiał z Aleksem Goldmanem, londyńskim detektywem inspektorem. Wyglądał na młodszego od Nathana Coatesa. – Z nią jest bardzo źle. Lekarze nie dają jej nadziei. – To nie był pierwszy napad. – Może nie być związku z tamtym. Tym razem niczego nie zabrano. Nic nie zdemolowano. Kryminolodzy się tym zajmują. Dostaniemy ich. Jest pan krewnym?

– Nie. Detektyw inspektor spojrzał na niego uważnie. – W porządku. – Prawdę mówiąc, to nie. – Będziemy musieli porozmawiać z panią pastor. Zadzwoniła komórka Simona. – Nathan? – Jadę do domu, szefie. To będzie od teraz najważniejsza rzecz. Na początku listy. U pana wszystko w porządku? Simon zawahał się. Chciał powiedzieć Nathanowi, gdzie jest i po co, ale ta chęć wprawiła go w zakłopotanie. – W porządku. Po prostu załatwiam coś dla znajomej. Jutro się zobaczymy. – To na razie, szefie. Dwie kobiety, prawie dwieście kilometrów od siebie, jedna młoda, pobita na śmierć w swoim ogrodzie, druga stara, prawie pobita na śmierć w swoim domu. Żadnych oczywistych podejrzanych, żadnych oczywistych motywów, żadnego rabunku, żadnego śladu, nikogo ani niczego. Obie te sprawy nie miały ze sobą związku, ale Serraillerowi wydawały się połączone w jakiś straszliwie nieuchwytny sposób, stanowiły część wzoru, część powiązań z nim, z jego pracą, z jego życiem. Rozwścieczyła go ta najwyraźniej zupełnie bezsensowna, przypadkowa przemoc, ale zdawało mu się, że za tymi dwoma zdarzeniami stoi coś więcej, że nie są jak uliczne napaści czy włamania, z którymi radził sobie od ręki. Odłożył słuchawkę i ruszył ku drzwiom wejściowym. Jane Fitzroy powoli szła korytarzem. Była drobna, strapiona, blada. Krucha. Włosy miała jak sprężyny miedzianego drutu, połyskiwały w sztucznym świetle. Chciał zatrzymać ten obraz, póki nie zdoła go uchwycić ołówkiem na papierze. Przeszedł przez drzwi i ruszył ku niej.

– Nie odzyskała przytomności. – Jane się trzęsła. Simon chwycił ją za ramię i poprowadził do ławki pod ścianą. – Nie wie, że przy niej byłam. – Ale byłaś. I wiesz, że nigdy nie można być pewnym… Ludzie często wyczuwają, że ktoś przy nich jest. – Mówiłam to. Próbowałam sprawić, by ludzie czuli się lepiej. Ale ona niczego nie wyczuwała, była całe kilometry stąd i szła dalej… jak ktoś wypływający w morze. Nie potrafiłam do niej dotrzeć, a potem już odeszła. Wyglądała strasznie. Nie przypominała siebie. Ktokolwiek jej to zrobił… Umilkła. Kątem oka Simon dostrzegł detektywa inspektora Goldmana, pomachał mu, żeby nie podchodził. – Co ja mam zrobić? – spytała Jane. – Chcesz pojechać do jej domu? – Muszę? – Ależ nie. Tu już dzisiaj nic nie zdziałasz. Odwiozę cię z powrotem. – Gdzie? – Do Lafferton. – Tak. Czy to właśnie mój dom? Chyba tak. – Zadzwonię do siostry. Nie powinnaś zostawać sama, a ona ma pokój gościnny, w którym zawsze ktoś może się zatrzymać. – To już będzie późno, nie mogę… – Daj spokój, Jane. – Czuję się bezradna. Nie powinnam taka być. – Tak? A dlaczego? Uśmiechnęła się słabo. – No, wiesz, policjanci, lekarze i ci, których detektyw inspektor nazywa wielebnymi, są rodzajem nadludzi. Wstał, wyciągnął rękę, a ona chwyciła ją po chwili wahania. Kiedy dotarli do samochodu, zaczęła płakać.

21 Był

mokry . Blisko wody. Dotknął włosów, a one były mokre.

Łupało go w głowie, lewa dłoń paliła bólem. Niebo zaryczało. Lizzie. Grzebał w ciemnych dziurach pamięci, aby dowiedzieć się, co jej się przytrafiło. Co stało się Lizzie. Siedziała w ogrodzie, odwrócona do niego plecami i nagle stało się coś złego, coś się zmieniło. Max pochylił się, jakby chciał zwymiotować na ziemię, ale nie zwymiotował. Wyprostował się. Już prawie zapadł zmierzch. Wstał. Kanał śmierdział zgniłymi roślinami, zmieszanymi z wodą przez burzę. Nikogo w pobliżu nie było. Nie było Lizzie. Nie było… Odszedł, potykając się, ścieżką, grzęznąc w błocie. Coś było nie tak, coś brzęczało mu w głowie jak ostrzeżenie, ale nie wiedział, co to może być. Pił whisky, ale w kieszeni nie miał już butelki. Był zgrzany i mokry, i widział Lizzie w ogrodzie, ale coś się zmieniło. Bolała go ręka. To było tak, jakby o podłogę rozbił się talerz, a jego odłamki rozsypały się w przypadkowych kierunkach i zginęła jakaś duża, ważna część. Pokręcił głową, idąc ścieżką wzdłuż kanału, aż do przerwy w nadbrzeżu, potem wyszedł na ulicę. Nikogo nie było, a chciał, żeby zjawił się ktoś, kto mógłby go zapewnić, że on nadal jest człowiekiem, który istnieje, który ma imię i dom, który jest… Ale nikt taki się nie znalazł. Potrzebował ciepła i czegoś do picia,

suchego ubrania. Lizzie. Kogokolwiek. Gdyby nikogo nie zobaczył, mógłby utracić wszelką świadomość swojego istnienia, stracić poczucie tego, gdzie jest, i kim jest, stracić wszystko, co zostawił. Powoli wszedł po schodach do swojego mieszkania. Ktoś może tam teraz być. Lizzie mogła wrócić przed nim. Pomyślał, że by ją poczuł, ten nieco ostry, cytrynowy zapach perfum. Oczywiście nikogo nie było. Nie było Lizzie. Nie było nikogo. Mieszkanie zawsze sprawiało, że Max wracał do rzeczywistości. Ubranie chyba już mu schło. Wyjął nową butelkę whisky, nalał sobie szklankę, włączył radio stojące obok zlewu. Dziesięć minut później już biegł. Whisky płonęła mu w ustach i na dnie żołądka, zostawił otwarte drzwi do mieszkania, włączone radio. Biegł przez ulicę jak szalone zwierzę, ścigany przez głosy. Ślizgał się na mokrym chodniku, o mało się nie przewrócił, przeciął ulicę, gdzie niemal potrącił go motocykl, przedarł się przez grupę ludzi, przebiegł obok jakiejś pary, minął przystanek autobusowy, skręcił w złą stronę, trafił w ślepą uliczkę, musiał się wycofać, wciąż biegł, biegł, a teraz deszcz zaczął znowu padać, przemoczył go po raz drugi, jakoś mu pomógł, oczyścił myśli głowę i zmył z niego wszystko, prosto do rynsztoka. Biegł, biegł, biegł, z dala od wszelkich głosów, prosto do bezpiecznego miejsca.

22 Niezależnie

od tego, co mogłem powiedzieć, jakiekolwiek

zrobiłem wrażenie, miałem dobre dzieciństwo. W porównaniu z większością ludzi, z jakimi mam codziennie do czynienia, to był istny raj. Pewnie tak samo było z tobą, zatem dajmy spokój temu dzieciństwu. Pójdziesz na piechotę do domu? – Tak. Simon spojrzał na nią przez stolik. – Mogę się założyć, że zrobiłabyś to. Zjechał z autostrady, by zatankować, zjeść coś i wypić kawę. Na stacji było prawie pusto. Jedzenie okazało się zaskakująco smaczne, ale kawa paskudna. Jane nabiła na widelec kawałek bekonu, popatrzyła, a potem odłożyła widelec. – Jedz. – Jem. – Pół pomidorka. No, no, wielebna. Dostrzegł jednak, że nie czas na żarty. Absolutnie nie czas. Nie ma co żartować z tego, gdzie się znaleźli i dlaczego. – Masz rację. Moja matka była trudnym człowiekiem, ale ojciec był cudowny, mieliśmy wygodny dom, lubiłam szkołę, pływałam. Nie ma na co narzekać. Czy będą chcieli, żebym tam jutro wróciła? – Nie. To może poczekać kilka dni. Skupią się na poszukiwaniu sprawcy.

– Dlaczego ci ludzie teraz wrócili i niczego nie zabrali? Dlaczego? – Wiesz, ja nie sądzę, że to ci sami. Myślę, że to był ktoś inny. Jane pokręciła głową. – Zobaczę się jutro z prowadzącymi śledztwo. Ty nie masz tam nic do roboty – stwierdził Simon. – Będę cały dzień w szpitalu w Bevham. Będę miała czym zająć myśli. – Jesteś pewna, że powinnaś? To nie jest zwykła sprawa. Jane, twoja matka została zamordowana. – Dziękuję, wiem, co się stało. Na stację podjechał samochód, z którego wysiadła grupka młodych mężczyzn, rozochoconych alkoholem. Dwóch wtoczyło się do kafejki, trzeci nagle zwymiotował sobie na stopy. Czwarty, chwiejąc się, podszedł do Simona i Jane. – Na co się, kurwa, patrzysz? – Już wystarczy – spokojnie powiedział Serrailler. – Co? Wystarczy, srarczy… – Mężczyzna splunął. Simon rozejrzał się po kafejce. Zobaczył, jak pijani mężczyźni nachylają się nad ladą, krzyczą, łapią tacki i jedzenie. Za kontuarem były dwie kobiety, jakaś nastolatka sprzątała ze stolików. – Bierz kluczyki i zamknij się w aucie. Wezwę patrol. Idź. Jane pobiegła. Dwóch mężczyzn wciąż jeszcze znajdowało się na zewnątrz. Simon cofnął się, tak by mieć ich na oku, kiedy będzie dzwonił. Kierowca samochodu wysiadł i szedł w jego stronę. – Zostań tam, gdzie jesteś. Jestem policjantem. Nie ruszaj się. – Pierdol się, blondasku, do kogo, kurwa, mówisz, żeby się zatrzymał, nie zatrzymam się, co ja, kurwa, takiego zrobiłem? – Na początek, prowadziłeś nietrzeźwy. Powiedziałem, zostań tam, gdzie jesteś. Z kafejki dobiegł krzyk, potem drugi. Simon odwrócił się i wbiegł do środka. Jeden z mężczyzn stał na stoliku, trzymał w powietrzu

krzesło, drugi nachylał się przez kontuar, ściskał sprzedawczynię za przegub. Serrailler miał przewagę nad nimi, byli pijani i rozproszeni, on bardzo skupiony. Ale był sam, a w każdej chwili mogło ich tu wejść więcej. Znowu wcisnął klawisz komórki i raz jeszcze zażądał szybkiego przysłania wsparcia, nie spuszczał obu mężczyzn z oczu, w miarę możliwości zagradzał wejście innym. Kobiety krzyczały, a w ułamku sekundy, który zabrało mu zerknięcie na dziewczynę, chłopak z krzesłem zeskoczył i cisnął meblem w głowę Simona. Serrailler uchylił się, ale wtedy napastnik sam rzucił się do przodu, pięści zmierzały ku twarzy detektywa, noga szykowała się do kopnięcia. W kafejce nie było nikogo innego, ale parując uderzenie ramieniem, Simon dostrzegł kogoś, kto skoczył i jak zawodnik rugby chwycił napastnika, a potem powalił go na ziemię. Bandzior, uderzając o podłogę, zaskowytał z bólu, ramię zawinęło się pod tułów. Kilka chwil później z zewnątrz dobiegł pisk hamujących aut, zamigotały niebieskie światła, w kafejce zaroiło się od umundurowanych policjantów. Mężczyzna, który przyszedł Serraillerowi z odsieczą, otrzepywał rękawy płaszcza. Miał powyżej pięćdziesiątki, był potężny jak czołg. – Wychodziłem z toalety i usłyszałem krzyki. Nic panu nie jest? – Strasznie się cieszę, że pan tu był. Dziękuję. Będzie pan świadkiem. Jestem policjantem, ale nie stąd. Zatrzymałem się tu na chwilę, kiedy to się zaczęło. Niech pan im wszystko opowie. Uścisnął dłoń mężczyzny. Jakże rzadko, pomyślał, jak rzadko słyszy się o kimś, kto rusza do akcji, zamiast brać nogi za pas. Ten człowiek zasłużył na pochwałę. Artykuł w prasie. Medal. Jane siedziała w zamkniętym samochodzie, blada jak ściana. Wpuściła Simona.

– Chyba mam dość – oznajmiła. Na drodze było pusto. Simon jechał szybko. Zadzwonił do Cat, żeby przygotowała pokój gościnny. Jane zdrzemnęła się pół godziny. Obudził ją telefon. – Serrailler, słucham? Dzwonił sierżant, ten, który zajął się pijanymi chuliganami. – Chodzi o tego gościa, który powstrzymał napastnika, może pan wie, jak się nazywa? – Nie. Nie pytałem. Przyjechali pańscy ludzie i zostawiłem im wszystko. – Aha, dobrze. – Zaraz, proszę mi powiedzieć, o co chodzi. – Najwyraźniej zrobiło się zamieszanie i facet na nas nie zaczekał. Mamy nagranie jego samochodu na taśmie kamery wideo na stacji. – No to go znajdźcie. – Znaleźliśmy. Samochód jest zarejestrowany na biskupa Watermana. – Nie wyglądał na biskupa. – Właśnie o to chodzi. Samochód skradziono biskupowi kilka dni temu. – To się nie dziwię, że mi się nie przedstawił. – Niezły bohater! – Słuchajcie, sierżancie, nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby ukradł autobus. Zatrzymał pięść tamtego, zanim walnęła mnie w twarz. – Będziemy potrzebowali zeznania. – Dobranoc, sierżancie. – Kiedy byłam młodsza – odezwała się Jane – matka mawiała: „życzliwość nie popłaca”. Nie cierpiałam tego powiedzenia i nie cierpię go do dziś. To tak, jakbyś był życzliwy, żeby dostać zapłatę. Cały kłopot polega na tym, i to jest bardzo, bardzo denerwujące, że

często okazuje się to prawdą. – Okaż komuś dobro, a ono wróci i cię ugryzie? – Coś takiego. – Racja. My to nazywamy pracą w policji. – Jedziesz bardzo szybko. – Przepraszam. – Zdjął nogę z gazu. – Jesteś nietykalny? – Nie, tylko na służbie. – Zawieziesz mnie do domu? Nie mogę zwalać się twojej siostrze na głowę. – Ona to lubi. – Czuję, że trochę się już w tym wszystkim pogubiłam. – Nie. Przeżyłaś serię okropności. Niech się teraz inni pomartwią. Co w tym złego? – To ja zajmuję się braniem zmartwień na siebie. Przynajmniej powinnam. – Na litość boską. – Masz rację. – Nie do końca wierzę w Boga. Lepiej, żebyś to wiedziała. – Dlaczego? – Brak mi pewności. Cat zawsze wierzyła, mówi, że inaczej nie mogłaby pracować w swoim zawodzie. – Nie pytam, dlaczego nie wierzysz w Boga. Dlaczego lepiej, żebym to wiedziała? Nie odpowiedział. – Spotkałam więcej ludzi, którzy nie wierzą, niż takich, którzy wierzą. Często dochodzę z nimi do miejsca, w którym zaczynają zadawać pytania. – Ja nie zadaję pytań. – To świetnie. Nie zostałam duchownym, żeby nawracać nawróconych, choć jak sądzę, cały czas to robię.

– Wolisz pracować w szpitalu niż w katedrze? Jane ze znużeniem oparła głowę o zagłówek. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem, czy co*kolwiek z tego jakoś wypali. Kiedyś myślałam, że zostanę zakonnicą. – Dobry Boże. – Właśnie. – Cieszę się, że zmieniłaś zdanie. – Nie wiem, czy zmieniłam. – Nie mówisz chyba poważnie? Jechali obwodnicą Lafferton w stronę domu Deerbonów. Simon wiedział, że prowadzi już zbyt długo. Uznał, że powinien zadbać o nocleg dla Jane, a potem zdrzemnąć się na sofie w kuchni. Czuł się zbyt zmęczony, by jeszcze dwadzieścia minut wracać do miasta. – Dwa razy w roku zamykam się w klasztorze. Czasem myślę, że tam zostanę. Nie miał nic do powiedzenia. Pomysł uważał za szokujący, ale zbyt wiele już się wydarzyło tego dnia, żeby ją wypytywać. Wjechał na podjazd. Na parterze i piętrze paliło się światło. Minęła druga w nocy. Chris w kuchni czekał, aż zagrzeje się mleko, na górze płakał Felix. – Cześć. Ciężka noc? – Ciężka – odparł Simon. – O, ty pewnie jesteś Jane. Ja jestem Chris. Chodź. Dziesięć minut później Jane była już na górze i rozmawiała z Cat, uspokajając Feliksa. Chris zaniósł im gorącej czekolady. – Proponuję whisky – powiedział, schodząc z powrotem do kuchni. – Jak sobie życzysz. Prześpię się tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie dam rady jechać do domu. – Jasne. Jej matka umarła?

– Zważywszy na jej obrażenia, to aż dziwne, że dopiero w szpitalu. Rozmawiałem z detektywem inspektorem, który zajmuje się tą sprawą. – Co się dzieje? Moją pacjentkę zamordowano w jej własnym ogródku. Dzisiaj w nocy wezwano mnie do hospicjum, znaleźli ciało. Facet podciął sobie żyły tuż koło nich. Jakaś biedna kobieta, której właśnie umarł mąż, wyszła odetchnąć świeżym powietrzem i znalazła go. – Chris ciężko opadł na sofę. – Mam dość. – Wyjedź na weekend. Mama chętnie zobaczy dzieci. – Nie, nie wytrzymuje z Feliksem. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy wytrzyma z resztą. Trochę się o nią martwimy. – Powinienem tam pojechać. Tyle miałem ostatnio na głowie. Głupia sprawa. Co się dzieje? – Nie wiem. Cat chciała, żeby zrobiła badania, ale ona oczywiście nie chce. Czuję się, jakbym zbaczał na bezdroża. – Zastanów się nad powrotem do szpitala. Jesteś zmęczony byciem lekarzem rodzinnym. – Tak, zmęczony. Właśnie temu Simon chciał zapobiec, bo nowy początek mógł oznaczać Australię. To i jeszcze groźba Jane Fitzroy… – Możesz sobie rozstawić łóżko polowe u Sama w pokoju – oznajmił Chris, podnosząc się. – Albo wstawię je do gabinetu Cat. – Jestem za wysoki na łóżko polowe, a Sam wstaje o wpół do szóstej. – To na razie. Simon wziął z bawialni koc i poduszkę. Lubił kuchnię. Była ciepła, szumiało w niej cicho, uspokajająco. Na zmywarce błyszczało czerwone światełko. Po kilku minutach usłyszał kroki kota. Mefisto skoczył na sofę, zwinął się w kłębek, usadowił wygodnie i zaczął mruczeć.

23 Hałas był najgorszy .

Nic innego jej nie przeszkadzało, tylko ten hałas. Łomotanie, stukanie, krzyki, brzęk. Wszystko tutaj było z metalu, wszystko hałasowało. Talerze, drzwi, schody, korytarze i klucze. Zawsze, gdy ktoś przechodził, kroki rozbrzmiewały jej w głowie, zawsze, gdy ktoś mówił, głos odbijał się echem po żelaznych klatkach schodowych. To było okropne nawet za dnia, a nocą robiło się jeszcze gorsze. Ktoś zaczynał krzyczeć, ktoś inny mu odkrzykiwał, ktoś wrzeszczał, ktoś zaczynał walić w drzwi. Potem kroki, klucze i znowu krzyki. Ed chowała głowę pod poduszkę, ale nic to nie dawało. Zrobiła zatyczki z papieru toaletowego, wsadziła do uszu, ale hałas nie cichł, stawał się tylko głuchy, jakby dobiegał z dna studni. Przynieśli śniadanie. Zjadła tost, wypiła herbatę. Cała reszta to brud. Szlam, brud i tłuszcz. Ale tost był w porządku. Nie najlepszy, ale w sumie w porządku. Potem usłyszała kroki i szczęk kluczy. – Dzień dobry, Ed. O to chodziło. Zapytali, jak chce, żeby się do niej zwracano, powiedziała, że Ed – i tak zostało. Ta tutaj miała na imię Yvonne, przypominała wróbelka, niewiele większa od Ed. Jeden kosmyk włosów był czerwony, zrobiła go sobie, żeby wypróbować kolor i, jak mówiła, dzięki Bogu na tym poprzestała. „Co ja w ogóle miałam za pomysł?”

– Jak się masz? Ed wzruszyła ramionami. – Odezwali się do nas z informacji więziennej. Twoja matka poprosiła o widzenie. – Nie chcę się z nią widzieć. Nie muszę. – Nie. Nie musisz, masz takie prawo. Tylko… zastanów się, Ed. Wiesz, jak ona się czuje? – Nie mam pojęcia. – Nie lubicie się z matką? Ed znowu wzruszyła ramionami. – Pokłóciłyście się? – Nie całkiem. – Ona jest twoją matką, innej nie masz. Może cię wesprzeć, prawda? – Nie potrzebuję żadnego wsparcia. – Jesteś pewna? – Dlaczego mnie o to wypytujesz? – Bo większość ludzi w twojej sytuacji potrzebuje wsparcia… Szczerze mówiąc, potrzebują każdego wsparcia, jakie tylko mogą dostać. – To nie jest jej sprawa. – Chyba chce, żeby się nią stała. – Powiedziałam już, że jej nie chcę. Nie chcę się z nią widzieć. Ona i tak ma inne rzeczy na głowie. – Masz siostry i braci? – Nie twoja sprawa. Yvonne westchnęła. – Ależ ty utrudniasz życie. Cisza. – Nie mnie, Ed, samej sobie. Czemu jesteś taka harda? – Kiełbaski są paskudne. Powiedz im to.

– Dobra. Dobra, w porządku, w takim razie twoja matka dowie się przez informację więzienną, że nie chcesz się z nią kontaktować. Nie przekażę twojej skargi do kuchni. Powinnaś się przecież cieszyć. To ciężka sprawa, Ed, ona może do ciebie jeszcze napisać. Nie może tu przyjść i się z tobą zobaczyć bez twojej zgody, ale czy niedobrze dostawać listy? – Nie. – Pomyśl o niej. – Już to mówiłaś. – Może chce ci coś powiedzieć. Może zadać pytania. – Nie dostanie na nie odpowiedzi. Mówiłam ci, ma już co innego… Wyszła drugi raz za mąż. Wystarczy. – Nie znosisz swojego ojczyma? No, w sumie to nic dziwnego. Szczerze mówiąc, też niezbyt przepadam za swoim, ale dzięki niemu mama jest szczęśliwa. Pomyśl o tym, Ed. – Mogę iść do biblioteki? – Jasne. Otwarta od dziesiątej. Wezmę coś dla ciebie. – A po co masz coś dla mnie brać? Pozwól mi iść tam samej, na litość boską. Dlaczego mnie niańczysz? Do jasnej cholery! Yvonne oparła się o ścianę i przez kilka chwil w milczeniu patrzyła Ed prosto w oczy. Ona jest w porządku, pomyślała Ed. Nie jest ani miękka, ani mądra, ale jest w porządku. Mogłam trafić na kogoś gorszego. Przybory do sprzątania pojawiały się trzy razy w tygodniu, mop i wiadro, szczotka, ścierka i pasta. Wyczekiwała tego. Lubiła sprzątać, lubiła doprowadzać to miejsce do takiego porządku, jak tylko się dało, choć nie mogła osiągnąć tego, co we własnym domu. Nie chciała myśleć o swoim domu, ale jego obraz tkwił w jej umyśle, nie potrafiła się go pozbyć. Poddała się w końcu. Zaczęła przemierzać pokój za pokojem, patrzyła na meble, tapety, kredensy i

ich zawartość, na okna, na ścieżkę prowadzącą do drzwi, na ogródek z tyłu, patrzyła i patrzyła, aż pomyślała, że wpada w obłęd. Oczywiście kiedyś tam wróci. Kiedy ją wypuszczą, co zrobią dlatego, że jak wiedziała i jak oni wiedzieli, i co mniej więcej wynikało z akt sprawy, nie mają żadnych dowodów. Prawie żadnych dowodów, poza porwaniem dziewczynki. Z tego już nie mogła się wytłumaczyć, nawet nie próbowała. Nie było sensu. „Przyznaję się do winy”, powiedziała na pierwszym przesłuchaniu. Jedno porwanie. Ale nic innego nie mieli. Tylko kilka pyłków z samochodu. Żadnego ciała, które by się z nimi wiązało. Nic, co pozwalało ją oskarżyć. Ed zamknęła oczy, tak by w myślach zobaczyć dom. Ogród wyglądał ładnie, ale trzeba tam trochę poprzycinać, wyrównać. Miała do tego nożyce na długiej rączce. Dzięki temu mogła przycinać krzewy bardzo dokładnie. Kyra lubiła patrzeć, jak to robi, choć Ed nigdy nie pozwoliła dziewczynce pracować samej. To było zbyt niebezpieczne. – Ed, ja umiem, umiem, pozwól mi, widziałam, jak to robisz, mnóstwo razy. Ale przecież mogła odciąć sobie palec u nogi, czy coś takiego, nie, to było groźne. Nie chciała nic ryzykować. Bo Kyra była kimś specjalnym. Cennym. Zrobiłaby wszystko, żeby być pewną, że nic nie zagrozi Kyrze. Nic. Nigdy. Nie chciała się z nikim spotykać, ani z matką, ani z Jan, z nikim. Ale gdyby mogła zobaczyć się z Kyrą, podskoczyłaby z radości. Czy pozwoliliby Kyrze przyjść z matką? Ed pomyślała, że w sumie czemu nie. Ludzie przychodzili tu z dziećmi, słyszała je często podczas wieczornych widzeń. Dlaczego nie poprosiła o spotkanie z Kyrą? Bo przyprowadziłaby ją Natalie, właśnie dlatego, a Ed nie chciała się spotykać z Natalie. Nie miała nic do niej, no, może poza tym, że była kiepską matką, nie dość dobrą dla Kyry. Ale Natalie nie była zła. Ed nie chciała się jednak z nią spotykać. Tylko z Kyrą.

Otworzyła oczy. Oczywiście nie pozwolą Kyrze przyjść samej. Znowu zaczął się hałas, pod każdymi drzwiami stawiano wiadra, brzdęk, brzdęk, brzdęk, potem szczotki uderzają o każde drzwi, bum, bum, bum. Przebywały całą drogę po jednej stronie korytarza, później z powrotem po drugiej, w końcu otwierano drzwi celi Ed i gruba kobieta wpychała wiadro, mopa i szczotkę do środka, nie spoglądając na nią. Cholerna bezczelność. Siedziała przecież tylko w areszcie śledczym, nie mogli jej tak traktować, ignorować, udawać, że nie istnieje. Yvonne się tak nie zachowywała. Yvonne dobrze znała swoje miejsce. Ed pomyślała, że ona przecież może też coś powiedzieć. Powinni z nią rozmawiać, zachowywać się uprzejmie. Była podejrzaną, a nie skazaną. Miała prawo do tego, by z nią rozmawiano. Później złoży na nich skargę. Bez wątpienia.

24 Ostatnim

podano w płytkich, przezroczystych filiżankach, była w ogóle bez smaku. Teraz nalewano ją do wysokich szklanek z długą łyżką i miała mocny smak. Dougie Meelup siedział przy stoliku w głębi kafejki, nad wysoką szklanką i gazetami. Trzema gazetami. Jedną i pół drugiej przeczytał od deski do deski, oprócz działu biznesu oraz sportowego, wyjąwszy golf, a jeśli zostałby tu kolejne pół godziny, przeczytałby wszystko. Wtedy mógłby wziąć następną gazetę. Przez ostatnich parę tygodni spędzał w kafejce tyle samo czasu co w domu, przynajmniej w ciągu dnia. Eileen ledwie to zauważała. Martwił się tym, oboje doprowadzało to do szaleństwa. Na początku cały czas siedziała przy komputerze, najpierw uczyła się go obsługiwać, potem zaczęła wszystko przeglądać, zdawało się, że czytała każde słowo, jakie napisano o sprawie Weeny, potem o zaginionych dzieciach. Namówiła Keitha, by kupił jej drukarkę i podłączył. Wtedy zaczęło się drukowanie, przez cały dzień, aż do późnej nocy, dychu, dychu, druk, druk, aż wreszcie stół zmienił się w białe morze papieru, a w całym domu pojawiły się pudła pełne wydruków z Internetu. – Dougie, muszę to robić, muszę się dowiedzieć i muszę zrozumieć, jeśli tego nie zrobię, nie zdołam nic wyjaśnić. Potem papiery trzeba było schować do segregatorów, po które razem

kawę

z

pianką

poszła do miasta. A potem zrobiło się cicho, czytała. Wertowała skrupulatnie jeden wydruk po drugim, od czasu do czasu kazała mu słuchać, jak czyta na głos, i pytała, co o tym sądzi. Odpowiedzi sprawiały mu trudność. – Nie wiem, Eileen, to brzmi zbyt prawniczo, to policyjne gadanie, nie wiem. – Przyzwyczaisz się do tych spraw prawniczych i policyjnego gadania. Jeszcze trochę i przegryziesz się przez to. Potem zabrała się do nazwisk i adresów, całych arkuszy adresów. A potem zaczęły się listy. Sądził, że pisała o Weeny do połowy kraju, pytając lorda tego, pana tamtego, sędziego jakiegoś tam. Przejrzał kilka listów, kiedy była w łazience. Wszystkie były takie same, z prośbą o pomoc w tej sprawie, z prośbą o napisanie listów, z pytaniem, jak to możliwe, że Weeny została aresztowana za straszne, potworne zbrodnie, których nie mogła popełnić, z prośbą o więcej nazwisk i adresów, o więcej ludzi, którzy przyłączyliby się do jej kampanii, z prośbą, z prośbą, z prośbą. Wkrótce zaczęły napływać odpowiedzi. Potem zaczęła wydzwaniać po ludziach, gazetach, komendach policji, parlamentarzystach, sędziach. Po połowie kraju. Po połowie świata. Sam przyrządzał sobie posiłki. Ona zjadała banana albo paczkę herbatników, albo odcinała kawałek sera i robiła sobie herbatę. Kubki po herbacie stały na każdej półce, na każdym parapecie. Zlew był pełen pustych kubków po herbacie. Zmywał je, odkładał, sprzątał kuchnię, szedł do supermarketu, gotował i próbował nakłonić ją, żeby przyszła do stołu na posiłek, aż w końcu rezygnował i siadał sam. Po jakimś czasie nabrał zwyczaju chodzenia do kawiarni i wypijania wysokich szklanek kawy z pianą, do których długimi łyżeczkami dodawał po trzy łyżki cukru. Czytał gazety, próbował rozwiązywać krzyżówki, przeglądał kolumny z wycinkami wyścigów, uczył się, jak rozwiązywać szarady i przeszedł od wyniku „niezły” do „dobry”, a

raz do „bardzo dobry”. Życie wywróciło mu się do góry nogami i nie potrafił znaleźć punktu oparcia, żeby coś z tym zrobić, żeby znowu wróciło do normy, żeby pomóc, żeby Eileen zmądrzała. Jak? Jak? Wiedział jedno. Nie powiedziałby tego na głos i na pewno nie Eileen, ani w ogóle nikomu. Ale wiedział. Nie aresztuje się człowieka pod tak strasznym zarzutem, jeśli się nie ma pewności. To nie była przecież kradzież w sklepie ani świśnięcie portmonetki. Nie zamyka się człowieka, i to zgodnie z procedurą, jeśli są jakieś wątpliwości, jeśli to tylko prawdopodobieństwo, czy hipoteza zbrodni. Nie znał Weeny. Odwiedziła ich raz, wpadła, jak powiedziała, po drodze, przyniosła pęk przywiędłych kwiatów i zatrzymała się na herbatę z biszkoptami. Chucherko o ciemnych włosach, w ciemnej kurtce, ciemnych dżinsach. Kiedy wyszła, miał dziwne uczucie, że nikt nie mógłby jej opisać lub zapamiętać, takie nic, małe, ciemne, jak ulotny cień. Niewiele rozmawiali, a to, co powiedziała, było doskonale uprzejme i miłe. Ale on nic z tego nie zapamiętał, jakby nawet jej słów tu nie było, jakby zostawiły tylko oddech, który rozwiał się, nie pozostawiając śladu w jego pamięci. Spojrzał w gazetę. Musselburgh 3.30. I albo Empire Gold, albo Miljahh. Nic nie różni tej dwójki. Może postawi po piątaku na każdego. Co dawałoby około siedmiu funtów zysku, bez względu na to, który wygra. Czy warto fatygować się do bukmacherów, stać w kolejce dla siedmiu funtów, zakładając, że ma rację i że wygra jeden z nich? W kawiarni panowała cisza. Tylne drzwi za ladą były otwarte na podwórko i dolatywał przez nie odór pojemników na śmieci. Bukmacherów czuć będzie potem i dymem z papierosów. Eileen pewnie drukuje albo szuka czegoś z twarzą blisko ekranu. Poczuł nagły przypływ rozpaczy. Chciał kogoś zapytać, co ma robić, co ma powiedzieć, jak może pomóc, jak może wesprzeć Eileen, a jednocześnie wyciągnąć ją z klatki, w której się zamknęła,

prób dowiedzenia tego, czego nie da się dowieść, że aresztowanie Weeny to straszna pomyłka. To nie była pomyłka, ale nigdy by jej tego nie powiedział. Ciągle go pytała, co o tym sądzi, czy napisałby listy, a jemu język puchł w ustach, bo nie był w stanie odpowiedzieć, nie znajdował właściwych słów i nie mógł powiedzieć prawdy. Żałował, że zrezygnowała z pracy. Powiedziała, że potrzebuje dużo czasu na zmontowanie kampanii. Ale on sądził, że może też bać się kogoś, kto wie, pokazuje palcem, szepce, rozpowszechnia plotki. Wyszedł na słoneczną ulicę. W mieście było tłoczno. Pomyślał, że jednak pójdzie do bukmacherów, obstawi zakłady, a potem coś dla niej kupi, chociaż nie wiedział co ani nie spodziewał się, że to zauważy. Zakłady na Miljahh stały znacznie lepiej, niż się spodziewał, sto do trzydziestu zamiast siedmiu do czterech, obstawił więc dziesięć funtów zamiast pięciu i patrzył, jak jego faworyt wygrywa o długość pyska, co jakoś go nie ucieszyło, choć powinno. Wyszedł i przysiadł w słońcu na słupku, żeby zastanowić się, co kupić Eileen. Kwiaty. Czekoladki, które zawsze lubiła. Ale wiedział, że kwiatów nie zauważy, a czekoladek nie otworzy. Wrócił do samochodu i ruszył w stronę ronda i domu, a potem prawie bezwiednie skręcił w pierwszą przecznicę. Leah była w ogrodzie, poprawiała lampiony, które ustawiła na ścieżce, w ogródku skalnym i na drzewach. Dougie czasem zastanawiał się, czy te światła mają coś wspólnego z jej religią, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby o to zapytać. Zeszła w dół, bo wieszała jedną z latarenek, kiedy usłyszała, że furtka się otwiera. Dougie Meelup nigdy nie uważał się za człowieka z uprzedzeniami, który dostrzega kolor skóry innych. Człowiek to człowiek, jeśli nawet nie z wszystkimi łatwo się żyje. Ale kiedy Keith powiedział, że żeni się z Filipinką, zmartwił się. Wszystko było

przecież inne, nie tylko kolor skóry, wszystko, sposób, w jaki została wychowana, jej wykształcenie, rodzina, religia, jedzenie, pogoda, ubranie, obyczaje. Wszystko. – Jak ona się do nas dostosuje? To mnie martwi. Wszystko dla niej jest nowe, inne, mąż też. A jeśli nie jest szczęśliwa? Nie można jej winić, ale co byś zrobiła na jej miejscu? Spaliła mosty za sobą, przyjechała, żeby mieszkać tutaj. To ogromny krok, a jeśli się nie powiedzie, to co byś zrobiła? Ale powiodło się. I to od pierwszego dnia. Leah nigdy nie opuszczała swojego kraju, ale jej angielski był niezły i szybko go wyszlifowała, tak że mówiła bez większego akcentu. Było tak, jakby urodziła się po to, żeby tutaj przybyć, myślał Dougie, mimo filipińskich przyjaciół, z którymi często się spotykała, i poczty elektronicznej, którą zasypywała wszystkich u siebie w domu. Nigdy nie pytał Keitha, jak się spotkali, ale Keith zawsze był włóczykijem, zawsze gdzieś się wybierał z plecakiem, Dougie uznał więc, że poznali się w barze albo na plaży, albo nawet w samolocie. – W Internecie – powiedział Keith, śmiejąc się do rozpuku. – Internetowe biuro matrymonialne dla angielskich facetów, którzy szukają dziewczyn z Filipin. – I śmiał się, patrząc na wyraz twarzy Dougiego. – Cześć, Dougie, świetnie, że jesteś, zrobię coś zimnego do picia, a może herbaty, jak zwykle? Zawsze taka sama, pomyślał, zawsze coś proponuje, picie, jedzenie albo najlepsze krzesło, kiedy ktoś przyjdzie. Teraz też pobiegła do szopy, wyciągała leżak, rozkładała go w cieniu, wycierała rąbkiem spódnicy. – Jest tak ładnie, usiądź tu, Dougie, i powiedz, czego się napijesz. To był dobry moment. Właściwe miejsce. – Keitha nie ma, nigdy go nie zastaniesz o tej porze, ale to dobrze, że chciałeś się zobaczyć ze mną.

Dougie usiadł. Musiał usiąść. Gdyby tego nie zrobił, obraziłby ją. – Napijesz się teraz czegoś zimnego czy herbaty? – Filiżanka herbaty – tego mi trzeba. Dziękuję, Leah. – Wracam za kilka minut. I już biegła do kuchni, szybka jak błyskawica. Ogród był jak dom, jasny i schludny, wymuskany. Leah nigdy dotąd nie miała ogrodu i włożyła w niego całe serce. Zasadziła na grządkach, w wiszących koszykach, w skrzynkach na parapetach kwiaty w tylu żywych kolorach, ile znalazła, i obwiesiła lampionami, co się dało. Każdego wieczoru od wiosny do jesieni, kiedy nie padało, wychodziła, żeby zapalić świeczki w latarenkach. Dougie przymknął oczy. Musi to powiedzieć, wszystko, całą historię i pomyśleć na głos, co dalej robić, a Leah będzie słuchała w milczeniu, nie osądzając, nie karcąc go. Podała herbatę na tacy, w najlepszych filiżankach, ze świeżym ciastem. Wiedział, że nie należy narzucać się jej z pomocą. – To naprawdę bardzo miłe, wiesz? – powiedziała z uśmiechem, podając mu herbatę. Ale w oczach miała pytanie. Dougie wziął kawałek puszystego ciasta i zjadł go powoli, żeby widziała, że się nim delektuje. Napił się herbaty, odstawił filiżankę i powiedział. – Chodzi o Eileen. Leah, dzieje się coś strasznego. Nie wiem, co mam zrobić. Jestem u kresu sił.

25 Cześć. Ed nie podniosła wzroku. – Jestem Kath. Mówią na mnie Reddy. Kobieta usiadła obok niej na ławie. Grano właśnie w badmintona. Ed pomyślała, że zapyta, czy może włączyć się do gry, ale w końcu siedziała tylko na ławie i patrzyła. Już drugi raz wychodziła na wspólny spacer. Prawdopodobnie uznali, że nie wpadnie w szał. – Wiem, kim jesteś. Ed trochę się przesunęła. Kobieta przesunęła się za nią. – Oglądamy telewizję, czytamy gazety, Edwino Sleightholme. – Ed – powiedziała. Wyrzuciła to z siebie machinalnie. – Jesteś ścierwo. Ed wstała. – Dalej, Lindo, odbij do niej, odbij. Ed zaczęła się przesuwać wzdłuż ściany hali sportowej. Nie chciała towarzystwa, jak mówiła, wolała być sama. – Huraaa – rozległy się okrzyki. Ed przesunęła się bliżej w stronę drzwi. Wróci i poczyta. Kiedy gra się skończyła, ludzie zaczęli się pchać do drzwi. Kobieta, na którą mówiono Reddy, znalazła się tam pierwsza. Tuż obok Ed.

– Szumowina. Ed poczuła nacisk czegoś twardego jak kula w dolnej części pleców. Tłok przed drzwiami był coraz większy, nacisk przerodził się w nieznośny ból, przyprawiający o zawrót głowy. Tłum wystrzelił jak korek z butelki, wszyscy wypadli na korytarz. – Już dobrze, przestań mnie gnieść i popychać, co robisz? Nie słyszałaś o kolejności? Niech tu będzie trochę porządku, bo komuś stanie się krzywda. Ed odwróciła się, ale wszyscy już się rozchodzili. Nie zobaczyła nawet pleców Reddy. Dotarła do połowy żelaznych schodów i zemdlała. Ed nigdy dotąd nie chorowała i nie miała zamiaru robić tego teraz. – Nie pójdę do lekarza. Jest za gorąco. – Naprawdę? Możesz chodzić? – Niepotrzebny mi żaden cholerny lekarz. – Nie masz wyboru, Ed. Zemdlałaś. Musisz pójść do lekarza więziennego. Tu nie jest tak jak na zewnątrz. Takie są przepisy. Możesz chodzić? Nie powiedziała nie, ból w plecach był taki, jakby wbito w nią rozgrzany pogrzebacz. Przy chodzeniu pogrzebacz się obracał. Zacisnęła pięści i zmusiła się do wstania. Nie przeszkadzało jej, że wokół byli ludzie. Wolałaby zostać sama, ale chciała się poruszać, wychodzić do hali sportowej i biblioteki, i nie tkwić w swojej celi dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Jesteś pewna, że nic ci nie jest? – Już mówiłam. Pogrzebacz skręcał się teraz w inną stronę, ale nie miała zamiaru o tym wspominać. Jeśli lekarz nie każe się jej rozebrać i nie sprawdzi, wyjdzie na to, że jest zdrowa, dostanie środki przeciwbólowe na

wyimaginowany ból głowy i one wystarczą. Najgorsze było przejście ostatnim korytarzem do końca. Pogrzebacz wbił się głębiej, przekręcił w jedną stronę, w drugą, wyszedł z niej i znów się wbił. Dała radę, bo się do tego zmusiła, ale mało brakowało. Lekarka nosiła takie okulary, jakich Ed nie znosiła, bez ramek, owalne i kiedy spojrzała na nią, zapomniała o uśmiechu. Ed miała ochotę na nią wrzasnąć. Jestem w areszcie śledczym, nie jestem skazana, uśmiechnij się do mnie. – Dobry wieczór. Ed nie odpowiedziała. Dlaczego miała to zrobić? – Słyszałam, że pani zemdlała. – Tak jakby. – Musieli panią podnosić. – Było gorąco. – Czy zazwyczaj upał tak na panią wpływa? Ed wzruszyła ramionami. – Kiedy po raz ostatni pani jadła? – Przy herbacie. – Kiedy po raz ostatni była pani u swojego lekarza? – Nigdy. Nie chorowałam. – Dobrze. Miesiączki regularne? – Tak. – Ma pani teraz okres? – Nie. – Kiedy panią przyjmowano, pani stan był dobry, jak tu widzę. Nie bierze pani żadnych lekarstw. No dobrze, obejrzymy panią. – Cały dzień bolała mnie głowa. Potrzebuje czegoś na ból głowy i wszystko będzie dobrze. – Najpierw panią zbadam. Głowa bardzo bolała? Ed wzruszyła ramionami.

– Często ma pani bóle głowy? – Nie. Mówiłam, że to z upału. – Świetnie. Proszę iść za parawan i rozebrać się do bielizny. – Powiedziałam, że wszystko ze mną w porządku. Nie mam po co tutaj przychodzić. – Odmawia pani rozebrania się? – Tak. Kobieta westchnęła. – W porządku, ale muszę pani zmierzyć ciśnienie. Niskie może być przyczyną omdleń. Pozwoli pani? Jeśli tak, proszę podwinąć rękaw. Lekarka odwróciła wzrok, pompując mankiet nałożony na ramię Ed, patrzyła przez okno. – Doskonale. Całkowicie w normie. Proszę odchylić głowę, chcę pani zajrzeć w oczy. Przeszywające światło. Ból w dolnej części pleców był ciągły, nieruchomy i rozgrzany do czerwoności. Ale pogrzebacz nie wiercił się teraz. Lekarka wyłączyła latarkę. – Świetnie. Nie znajduję niczego niepokojącego. – Mówiłam. Było gorąco. – Tak. Przepiszę pani paracetamol na ból głowy. Niech pani pije dużo wody. Jeśli nastąpi odwodnienie, nie poradzi pani sobie z bólem głowy i omdleniami. Jeśli to się powtórzy, zrobię badanie krwi. Nacisnęła guzik na biurku, żeby wezwać strażniczkę. Dobre przynajmniej to, że strażniczka czekała pod drzwiami. Ed poszła za nią. – Miłego wieczoru – powiedziała lekarka; zabrzmiało to sarkastycznie. Ed znowu nie odpowiedziała. Powrót znów był koszmarem. Pogrzebacz zaczął się wiercić i dźgać w chwili, kiedy tylko się ruszyła. Lekarka dała jej cztery

tabletki paracetamolu, dwie od razu, dwie za cztery godziny, jeśli będą potrzebne. Cztery cholerne tabletki. Na taki ból potrzebne byłoby czterdzieści. – Chce pani obejrzeć film? To Notting Hill. – Nie. – Świetny film. Widziałam go trzy razy. Idiotka, pomyślała Ed. To nie był film w jej guście. Przypominała sobie, jak siedziała na kanapie z Kyrą i oglądała Jamesa i wielką brzoskwinię. Uwielbiały to. Kyra chciała jeszcze raz puścić film, ale to nie było wideo, więc oczywiście nie mogły tego zrobić. Widziała wszystko, ze szczegółami, w kolorze, pokój, rośliny na parapecie, ozdoby, skórę na kanapie, zasłony, dywan, tapetę, Kyrę. – Proszę, to twoje tabletki, weź dwie i popij wodą. Lepiej, żebyś się położyła. Ed połknęła dwie białe tabletki i wypiła dwie szklanki wody. Pociła się teraz z bólu, a kiedy zażyła lekarstwo, zrobiło się jej niedobrze. Ból robił się coraz mocniejszy. Nawet gdy się położyła, miała wrażenie, że zemdleje. Po pół godzinie ostrze bólu tylko stępiało, wzięła więc trzecią tabletkę. Zasnęła i spała. O pierwszej w nocy ktoś zaczął łomotać, łomotał do drzwi czymś ciężkim i twardym. Przeszywało jej czaszkę, schodziło po plecach w dół i tam odzywało się łomotem. Zażyła czwartą tabletkę, ale strażnicy co godzina otwierali klapę w drzwiach, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje, i co godzina się budziła. Dopiero o świcie ból ustąpił.

26 Sam, przestań.

Tyle razy ci mówiłam… nie dokuczaj jej. Tylko pogarszasz sprawę. Idź sprawdzić, czy są jajka. – Poszedłem i nie było. – Idź poczytać. – Przeczytałem wszystkie książki. – No to przeczytaj którąś jeszcze raz. Popatrzył na nią z politowaniem i wyszedł, szurając nogami. – Czy oni muszą tak hałasować? Próbuję przeczytać gazetę – powiedział Chris. – Wielka mi rzecz. – Wybacz, ale ty nie byłaś na nogach przez pół nocy. – Przeciwnie, byłam, z Feliksem. – To nie to samo. – Nie martw się, od dziś nigdy nie będziesz miał nocnego dyżuru. Nowy system wejdzie w życie, będziesz sobie mógł spać – powiedziałabym jak niemowlę, chociaż nigdy nie widziałam niemowlęcia, które by spało – będziesz mógł sobie spać, jeśli uważasz, że to w porządku. Chris opuścił gazetę. – Nie będziemy się kłócić o politykę i wytyczne służby zdrowia. Jest sobotnie popołudnie, ciepłe i słoneczne, a ja próbuję zapomnieć o wszystkim, co ma związek z medycyną, o systemie zdrowotnym, o

nocnych wezwaniach, dziennych wezwaniach, pacjentach, chirurgii… – Myślisz, że ja się chcę sprzeczać o to? Myślisz, że to mój ulubiony sposób na spędzanie miłego weekendu? – Mamusiu, Sam wrzucił moją Barbie w kurze kupy. Cat przymknęła oczy. – Uważasz, że nic nie rozumiem, ale naprawdę rozumiem doskonale. – Jasne. – Boże, ależ z ciebie facet. Słuchaj, to nie twoja wina, tylko systemu. Wiesz, jak to jest. Kiedy mama i tata prowadzili praktykę, lekarze mogli zaczynać w szpitalu, przejść przez internę, potem wrócić na jakąś część etatu szpitalnego konsultanta – taki lekarz z pewnością był wszechstronny. Teraz to po prostu niemożliwe. Albo raczej możliwe, tylko… – Jestem za stary. Ostatnio wiele razy mi to mówiono. – Jeśli zechcesz to zrobić, będę po twojej stronie. – Daj spokój. Chris był zły, cierpiała jego urażona duma. Cat wiedziała o tym. Obserwowała też jego reakcje. Chciał zrezygnować z interny i przekwalifikować się, żeby móc pracować w psychiatrii klinicznej, ale jedynym sposobem na to byłoby zacząć od nowa jako starszy asystent za mniej więcej jedną czwartą jego obecnej pensji i starać się o awans. Miał czterdzieści jeden lat. Ile czasu to zajmie? Dziesięć lat? – Nie znoszę, kiedy jesteś nieszczęśliwy. Nie musisz tego tak przeżywać. Ja podchodzę do tego inaczej, ale to jeszcze nie znaczy, że ci nie współczuję. – Mamo… – Po trawniku nadbiegła z rykiem Hannah, łzy wściekłości płynęły jej po twarzy, ręce miała brudne. Cat wstała. – No dobrze, jeśli rzeczywiście wrzucił Barbie w kurze kupy,

usmażymy go. Ale jeśli zrobił to dlatego, że ty coś mu zrobiłaś albo powiedziałaś, upieczemy ciebie. Chodź. Chris patrzył na żonę i córkę, jak odchodziły. Cat zadziorna, wyprostowana, otwarta, i zupełnie inna Hannah, oferma jak mówił Sam. Wrócił do swojej gazety, potem zmienił zdanie i wszedł do domu. Dziesięć minut później Sam i Hannah znaleźli się we własnych pokojach, z zakazem wychodzenia przez pół godziny, a Chris przygotował dzbanek mrożonej kawy i przyniósł go do ogródka, gdzie Cat przejęła jego gazetę. – Co o tym myślisz? – zapytała, podnosząc wzrok. – O czym? – O Maksie Jamesonie. – Aha. Dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu zostało odroczone do czasu uzyskania kolejnych raportów, ale było jasne, że to samobójstwo. Nie było podejrzanych okoliczności. Max położył się na ławce w ogrodzie hospicjum i przeciął sobie nadgarstki. Jego ciało stoczyło się potem na trawę. Raport policyjny był niepełny. Cat złożyła zeznanie i mogła zostać wezwana przez koronera. Patrzyła na fotografię Maksa i miała łzy w oczach. Chris wyciągnął do niej rękę. – Nie powinniśmy się kłócić. Wszystko może się zdarzyć. Powiem dzieciom, że mogą zejść. – Nie. Oboje źle się zachowali. Muszą ochłonąć. – Dziękuję, że to dla mnie zrobiłaś. I chyba to zrobię, z pracą. – Wiem. Ale to byłby za duży ciężar dla ciebie, a gdybym zawiodła, trudno byłoby ci wrócić do interny. Zapomnij… Tylko… – Wiedziała, co chce powiedzieć. – Pomyślałbyś o wzięciu trzech miesięcy wolnego? Zapłaciłoby się komuś, żeby przejął praktykę na ten czas. – Australia?

– Dzieci są jeszcze małe i można je zabrać ze szkoły, ale to ostatni rok, kiedy możemy to zrobić. Miałyby wyprawę życia, a my podładowalibyśmy sobie baterie. – Lepiej sześć. – Sześć? – Miesięcy. Jeśli mamy to w ogóle zrobić. Mogą chodzić do szkoły w Australii. – Mówisz serio? Cat nalała jeszcze kawy i usiadła, zamyślona. Sześć miesięcy z dala od wszystkiego nie pociągało jej, ale zrobiłaby to dla Chrisa. Sześć miesięcy podróży, mieszkania w Sydney, daliby dzieciom okazję, żeby poznały odmienny świat; pół roku. Jeśli wiejski dom byłby dodatkiem do praktyki, łatwiej byłoby znaleźć ludzi, którzy by ją przejęli. Dom, samochód, kucyk, kurczęta. – Simon – powiedziała głośno. Chris jęknął. – Mama i tata. – Zawsze ktoś tu będzie. – Pół roku to nic, chyba że chodzi o nich. – A ile czasu zajmuje lot z Australii do domu? – Wiem. Masz rację. Oczywiście, masz rację. – Postaraj się bardziej. Cat roześmiała się. – Dobrze – powiedziała. – Umowa stoi. Zacznij się rozglądać. – Już to zrobiłem. – Wstał i pobiegł.

27 Plaża była prawie pusta. W oddali jakaś rodzina grała w krykieta. Przy balustradzie dwóch młodych ludzi układało w stos ostatnie leżaki. Morze było daleko, piasek gładki i błyszczący. Znów było gorąco, za gorąco. To najlepsza chwila dnia. Wkrótce zapłoną lampy przybrzeżne. Gordon Prior szedł plażą, oddalając się od miasta. Często chodził w tym kierunku po pięć, sześć kilometrów. Zawsze było pusto, nie widział tu nikogo. Nie ściemni się szybko. Czarno-biały owczarek dreptał tuż przy linii wody, uciekając przed drobnymi falami. Zostawiał za sobą ślady, które szybko znikały. Nagle zatrzymał się i czekał. Gordon drażnił się z nim, udając, że rzuca piłkę w tę, potem w inną stronę, raz w morze, drugi raz w stronę, skąd przybyli. Buddy czekał. – Aport! – Piłka poszybowała w niebo. Buddy pobiegł, rozpryskując wodę. W pięć sekund był z powrotem z piłką, którą położył u stóp Gordona. Czekał i drżał. Tym razem Gordon od razu rzucił piłkę mocno i daleko. Buddy pognał za nią. Gordon patrzył w morze. Na horyzoncie stał tankowiec, malowany statek na malowanym oceanie, na pozór zupełnie nieruchomy. Przeżył tu całe życie i nigdy jeszcze nie cieszył się nim tak jak teraz, co rano i wieczór, przychodząc tutaj z psem. Nie doceniał tego, co miał pod

nosem, bo brakowało mu czasu, żeby spojrzeć. Miał sześćdziesiąt sześć lat i nadzieję na kolejne dwadzieścia. Rozejrzał się. Buddy zniknął. Gordon zagwizdał. Daleko, w kierunku miasta, poza zasięgiem wzroku, gra w krykieta już się skończyła. Leżaki leżały w stosie pod przykryciem. Ruszył w stronę skał i urwiska, gwiżdżąc przez cały czas. Piłka utknęła w szczelinie albo w dziurze między skałami, za głębokiej, żeby Buddy ją wyciągnął. Po kilku minutach usłyszał szczekanie psa. Z początku trudno było rozpoznać, skąd dochodzi dźwięk. Gordon poszedł między skałami, wołając i gwiżdżąc. Uważał, żeby nie poślizgnąć się na jaskrawozielonych festonach wodorostów. Szczekanie stawało się coraz bardziej gorączkowe i w końcu Gordon zorientował się, że dochodzi z jednej z jaskiń przecinających urwisko. Stanął u wejścia i zawołał, ale pies nie wybiegł. Gordon wszedł z westchnieniem. Było ciemno, prawdopodobnie za ciemno, żeby znaleźć piłkę. Poczekał chwilę, żeby wzrok przyzwyczaił się do mroku, i doszedł do miejsca, gdzie pies siedział i patrzył w górę, szczekając jak szalony. Piłka odbiła się pod pułap i leżała na półce skalnej w głębi jaskini. Gordon zawahał się. Jeśli nie uda mu się jej zdjąć, na pewno nie zacznie się wspinać bez asysty po śliskich skałach, w półmroku. Wrócą do domu bez tej cholernej piłki. Wyciągnął z kieszeni smycz. Ale półka była w zasięgu ręki. Gordon stanął na palcach i zaczął dłonią wymacywać piłkę. Buddy, u jego nóg, odchodził od zmysłów, podskakując i szczekając. – Już dobrze, uspokój się, cholera, jak ta przeklęta piłka tam się dostała? Buddy, zamknij się. – Każde szczeknięcie uderzało w pułap i ściany jaskini, i odbijało zdwojonym echem. – Spokój, Buddy. Znów pomacał i wtedy jego ręka coś wymacała. Nie piłkę. Gordon zgarnął to do brzegu. Nie widział, co to jest, tylko czuł. Złapał

palcem i kciukiem coś zimnego, twardego i cienkiego jak ołówek. Kijek albo gałązka. Przesunął palce i kciuk wyżej, do końca gałązki. Proste zamieniało się w krągłe, a cienkie w gładką gałkę. Gordon trzymał to w palcach nieruchom*o. Buddy przestał szczekać i zaskowyczał. Powrót do drogi na wybrzeżu, gdzie zaparkował samochód, zajął mu pół godziny. Biegł, ale nie tak szybko, jakby chciał. Pies był na smyczy, ale bez przerwy ciągnął do tyłu, chciał wrócić, na przemian szczekając i skomląc. Ciemna plaża była pusta, ale kawiarnie i pasaże handlowe wzdłuż brzegu otwarte i zatłoczone, zapach ryb z frytkami, piwa i waty cukrowej buchał z oświetlonych neonami drzwi w strumieniach światła. U wejścia do pasażu rozrywkowego woskowa figura klauna otwierała usta i rechotała sztucznym śmiechem. Gordon wsiadł do samochodu, wepchnął psa na miejsce dla pasażera i odjechał od plaży, świateł, brzegu, szybciej niż zazwyczaj, żeby znaleźć kogoś, komu mógłby to opowiedzieć, kogoś, kto wiedziałby, co zrobić, i zdjął z niego ciężar.

28 Strata

czasu – powiedział Joe Carmody, wychodząc z męskiej

toalety. – Kryminalistyka coś znajdzie. – Nie rozśmieszaj mnie. Szukają wiatru w polu, jak zwykle. Jest tylko jedna odpowiedź. – Którą możesz zachować dla siebie. – Zamknąć sprawę. – Powiedziałem ci, przestań gadać. Nie tutaj. Szli przez salę małego domu towarowego w stronę pokoju kierownika na zapleczu. Facet o mało nie dostał histerii, zadzwonił, żeby powiedzieć, że na półce w męskiej toalecie znaleziono ślady kokainy. Nathan przyszedł go uspokoić i poważnie przyjął tę rewelację, chociaż wiedział, że kokainę wącha się w wielu toaletach, sklepach i innych publicznych budynkach w całym okręgu. Carmody nawet nie krył cynizmu. – Chyba się na te bzdury nie bierzesz, Natuś? Nie mów mi, że cię to wzięło. Nathan okrążył stoisko z kołdrami i odwrócił się. – Powiedziałem ci, przestań gadać. Podchodzimy do tego z taką samą powagą jak do każdego zawiadomienia o narkotykach – koka, marycha, inne… do każdej znalezionej igły, każdej odrobinki białego proszku. Zero tolerancji, zgadza się? Dzieciaki w tym mieście

zasługują na coś lepszego niż na żula, który będzie im sprzedawał towar, zanim skończą podstawówkę, dlatego rób swoje i zachowaj swoje opinie dla siebie. – Jak chcesz. – I żadnych genialnych pomysłów w gabinecie tego faceta. Jest wystarczająco zdenerwowany. – Raczej chce się z tego wykaraskać. Kiedy doszli do drzwi, zadzwoniła komórka Nathana. – Zaczekaj tutaj. – Mogę to z nim załatwić, nikt mnie nie musi trzymać za rączkę. – Niestety musi. Powiedziałem, zaczekaj. Wyszedł szybkim krokiem na ulicę, gdzie miał zasięg. Przeklinał Carmody’ego. Mimo raportów, jakie złożył szefowi policji, Carmody’ego zatrudniono na kolejne pół roku w Laffereton. – Pięknie – powiedział Carmody z uśmieszkiem. – Robota za biurkiem. Jakby to była dla niego jakaś łatwizna. Nathan wiedział, że Joe wkrótce przekona się, jak bardzo się myli, ale sam był coraz bardziej zirytowany, a w ciągu kilku minionych dni zrozumiał, że to nie jest praca dla Joego. Carmody był łajzą. Wyszedł na ulicę i oddzwonił. – Szefie? – Gdzie jesteś, Nathan? – Przed Toddy’s… – Masz za mało roboty, czy co? – Nie chciałem wysyłać Carmody’ego samego, szefie, nie jest bezpieczny. – Daj spokój, Nathan. Zostaw to. I wracaj. Jedziemy do Yorkshire.

29 Wejdź, Jane . – Geoffrey Peach wyszedł zza biurka i ścisnął jej dłoń oburącz. Późno w nocy, poprzedniej doby, wrócił z wakacji w Szwecji, skąd pochodziła jego żona. Teraz było tuż po wpół do dziewiątej rano. Jane była pierwszą osobą, jaką przyjął. – Moja droga, nie wiem, jak ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro. To potworne. Zawsze trudno jest znieść śmierć rodziców, ale to… Czy są jakieś wiadomości z policji? – Jeszcze nie. – A jak ty, Jane? Niepokoję się o ciebie. Oparła głowę o oparcie fotela i rozejrzała się po wygodnym pokoju. Książki. Papiery. Obrazy. Stolik z krzyżem i klęcznikiem. Fotografie dzieci i wnuków, wesel, chrztów, szwedzkich jezior i gór, małych piesków i wielkich koni. Spokojna i cicha atmosfera, nastrój miłości i modlitwy sprawiały, że pokój zdawał się być przedłużeniem samej katedry. Łatwo byłoby położyć się i chłonąć to wszystko, niechby ją omyło, wsiąknęło w nią i uleczyło. Jak łatwo. – Powiedz, czego sobie życzysz. Co należy zrobić? Popatrzyła na Geoffreya. Wysoki. Raczej niezgrabnie wysoki. Kanciasty. Ostre rysy. Głęboko osadzone oczy. Szanowała go i lubiła. Ponad wszystko chciała tutaj być, pracować z tym dziekanem. A teraz? – Zbyt wiele przydarzyło ci się w krótkim czasie. Musisz nabrać

do tego dystansu. – Więcej – powiedziała Jane. – Nie sądzę, żebym mogła tu zostać. To chyba nie jest właściwe dla mnie miejsce. Pokiwał głową. – Tak ci się teraz wydaje. Ale byłaby to decyzja pospieszna, podjęta pod wpływem wstrząsu. Takie decyzje nigdy nie są dobre, jestem pewien, że to rozumiesz. – Tak, ale myślę tak nie ze względu na to wszystko, co się stało… Max Jameson, moja matka… uważałam, że to jest miejsce, do którego powinnam przyjść. Chciałam, żeby tak było. Tylko że nie jest. Nie pasuję do katedry ani do Lafferton – a one nie pasują do mnie. Tak byłoby nawet, gdyby nic się nie zdarzyło. Przykro mi. Tak mi przykro, Geoffreyu. Zapadła długa cisza. Gdzieś zamknęły się drzwi. Kolejne. Znów cisza. – Nie będę cię obrażał, pytając, czy starannie to przemyślałaś i czy się pomodliłaś. Najwyraźniej tak. Nie spodziewałbym się niczego innego. Ale jeśli uważasz, że Lafferton nie jest właściwym dla ciebie miejscem, to co masz zamiar zrobić? Co byłoby tym miejscem? Łatwo jest odejść – problem z tym dokąd. Miał rację i Jane wiedziała o tym. – Mogę prosić o radę? – Pomogę ci, jeśli tylko będę w stanie. Możliwe, że widzę sprawy z pewnego dystansu. Tylko ten dystans jest mały, Jane – chcę, żebyś tu została. Cenię cię i nie chcę, żebyś nas opuszczała. I nie uważam, że powinnaś. Nie oczekuj więc bezstronnego sądu. – To ma dla mnie wielkie znaczenie. Dziękuję. – Powiedziałem to szczerze i mam nadzieję, że to rozumiesz. – Tak. Może ktoś inny w mojej sytuacji uciekłby – i to bardzo daleko. Spróbował pracy w Trzecim Świecie. Żałuję, że nie jestem takim człowiekiem. Trzeci Świat zasługuje na najlepszych, a nie na

wyrzutków. – Ty z całą pewnością nie jesteś wyrzutkiem. – Myślę, że sama się odrzucam. – To niebezpieczne. – Są dwie rzeczy, do których mnie ciągnie. Wiesz, że spędziłam jakiś czas w klasztorze – zakonnice od Świętego Józefa wolą tak to nazywać, zamiast mówić: zgromadzenie. Nieważne, klasztor, zgromadzenie, wszystko jedno. Chciałabym tam wrócić na dłużej. Jeśli mnie przyjmą. Geoffrey Peach zmarszczył czoło. – A ten drugi pomysł? – Wrócę do pracy naukowej na rok, dwa. Podobała mi się praca na stopień z teologii, podobało mi się magisterium. Bardzo za tym tęsknię, chciałabym wrócić i zrobić doktorat. Są dziedziny, które powinnam głębiej zbadać. Mogłabym połączyć to z pracą zawodową, bo ja wiem… wikariat na pół etatu, coś w tym stylu? – Wybacz, Jane – chyba jeszcze tego nie przemyślałaś. Może wycofać się do życia zakonnego, może zdobyć wyższy stopień naukowy, może połączyć to z tym czy owym… To mnie nie przekonuje. – Sama siebie nie przekonuję. To jest takie niejasne. – Owszem. – Myślisz, że wpadnę z deszczu pod rynnę? – Waham się, czy można myśleć o kościele katedralnym Świętego Michała jako o rynnie… Potrzeba ci więcej czasu. Rzucanie się w coś z marszu to zazwyczaj błąd. Może poza małżeństwem. Rzuciłem się w nie po trzech tygodniach znajomości z Ingą. Weź pół roku wolnego i zrób sobie całkowitą przerwę w pracy. Nic nie rób, nigdzie nie jedź, może poza wyjazdem na wakacje. Prawdopodobnie na jakiś czas będziesz musiała zostać w Londynie, kiedy policja będzie wyjaśniać sprawę śmierci twojej matki. Czy mogłabyś znaleźć

sobie gdzieś kryjówkę i wykorzystać ten czas na lektury, myślenie i modlitwę? Po prostu odpoczywaj, Jane. Musisz odpocząć. – Nie wiem. Chyba będą jakieś pieniądze z nieruchom*ości należącej do matki i z domu. Ale to zajmie sporo czasu. – Zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Pozwól mi się rozejrzeć. Bardzo poważnie odradzam ci podejmowanie w tej chwili decyzji, które zmieniłyby twoje życie. – Wstał. – Robią jakąś kawę. Pójdziemy jej poszukać, ale najpierw razem zmówimy modlitwę. Odpręż się i bądź cicho przez chwilę. Jane zamknęła oczy. Niech będzie, pomyślała. Wszystko skończy się dobrze. – Panie, daj spokój umysłowi Twojej służebnicy Jane. Ześlij jej Twą uzdrowicielską łaskę i miłość… Próbowała skoncentrować się na głosie dziekana i jego modlitwie, wyprowadzającej ją z ciemności i zamętu, które zbierały się i gęstniały, aż otuliły ją całunem i odgrodziły od wszystkiego, co jasne i pełne nadziei.

30 Simonie! Nie będę nawet próbowała porozmawiać z Tobą, spotkać się, i nie zostawię wiadomości na żadnym z Twoich automatów. Najlepiej dla mnie będzie, jeśli to napiszę, a gdyby nie było to najlepsze dla Ciebie, to wybacz, ale mnie to nie obchodzi. Byłoby jednak grubiaństwem, gdybym nie powiedziała Ci, co się dzieje po tym dobrym czasie, który ze sobą spędziliśmy, grubiaństwem i niewdzięcznością. Nie mogę wiedzieć, czy w ogóle Cię to zainteresuje, a to, czy odpowiesz, zależy tylko od Ciebie. Jak wiesz, sprzedałam restauracje i gwałtownie szukam nowych inwestycji. Przyszłości też szukam gwałtownie. Przez dłuższy czas myślałam, że będzie to przyszłość z Tobą. Ale teraz jest dla mnie całkiem jasne, że Ty nigdy o tym nie myślałeś. Przez znajomych z City spotkałam kogoś, kto ma posiadłości we Francji. Za jego pośrednictwem kupiłam dwa hotele na wzgórzach za Moissac. Jeden stoi wewnątrz murów średniowiecznej wioski, drugi w pobliżu, w cudownej okolicy. Są podupadłe i wymagają wielu nakładów, czasu i starań. Kupiłam wiejski domek położony między nimi, w małym miasteczku targowym, i zamieszkam tam, a w przyszłym roku zorganizuję całkowitą renowację obu hoteli. Plan polega na tym, żeby najpierw otworzyć ten w otoczonej murami wiosce, a drugi w następnym sezonie.

Sprzedałam mieszkanie. Spaliłam za sobą mosty, Simonie. Przyjaciel, za którego pośrednictwem znalazłam te hotele, Robert Cairns, pojedzie ze mną i zajmie się biznesową stroną przedsięwzięcia. Na dziś jest tylko przyjacielem, lubię go, cieszy mnie jego towarzystwo. Więc kto wie? Ale jest znacznie ode mnie starszy, a poza tym nie jestem jeszcze gotowa na kogokolwiek i przez jakiś czas nie będę. To wszystko jest zbyt świeże. Winię za to Ciebie. Winię Cię za wiele rzeczy, ale mam nadzieję, że z czasem przestanę Cię winić i będę pamiętać rzeczy przyjemne i radosne, a nie przykre. Jestem zdecydowana wykonać tę pracę i bardzo mnie to ekscytuje. Wiem, że hotele odniosą sukces. Jestem dobra w tym, co robię. To zupełnie nowy początek. Proszę, życz mi dobrze. Nie masz powodu życzyć mi inaczej. Są za to wszelkie powody, żebym ja życzyła Ci źle, ale byłoby to niskie i małoduszne, robię więc coś zupełnie przeciwnego. Z wyrazami miłości, mimo wszystko, Diana Kiedy już się urządzę, kartki z adresami itp. znajdą do Ciebie drogę.

31 Promienie

słońca uderzyły o powierzchnię wody i rozbiły się

na milion złotych odłamków. Plaża błyszczała jak szkło. Była siódma. Załogi wysiadły z trzech policyjnych land roverów, które podjechały jak najbliżej urwiska. Na przedzie byli Serrailler i Nathan Coates z Jimem Chapmanem. Trzeci pojazd przywiózł ekipę kryminalistyczną. – W porządku, to niedaleko okolicy, w której śledziłeś Sleightholme… parę kilometrów stąd. Klify wzdłuż tego kawałka wybrzeża są podziurawione jaskiniami, a my skoncentrowaliśmy się na tych, które były blisko miejsca aresztowania. Zawsze planowaliśmy staranne przeszukanie tylu, ile się da, chociaż niektóre są tak niedostępne, że nie miało to sensu – skoro my nie mogliśmy do nich dotrzeć, to ona też – i oczywiście sprawę utrudniało to, że dostęp do nich był tylko podczas odpływu. Kilometr klifu z jaskiniami został odgrodzony czarno-żółtą taśmą. Chapman odwrócił się i ruszył w stronę pieczary po lewej. Pozostali poszli w jego ślady. Technicy kryminalistyki przebierali się w ubiory, o których Simon zawsze myślał jak o kombinezonach śmierci. Chapman zatrzymał się przy wejściu do jaskini. – Najpierw facet, który spacerował z psem, rzucił daleko piłkę. Musiała odbić się kilka razy od skał, wpaść tutaj, a potem na półkę skalną. Ślepy traf. Pies wbiegł za nią, próbował podskoczyć, zaczął

skomleć i piszczeć… nie wiadomo, czy ze względu na piłkę, czy na coś innego, co wyczuł. Kiedy miejscowa policja tutaj dotarła, zrobiło się ciemno i nadszedł przypływ, ale udało nam się ustawić światła, otoczyć miejsce taśmą i pobieżnie się rozejrzeć. Dzisiaj mamy tu już rusztowania i platformy, technicy będą mogli popracować, dopóki fala przypływu nie podejdzie bliżej. Potem odejdą i poczekają. To denerwujące, ale będą musieli przeczesać miejsce, co może zająć wiele dni. Albo dłużej. Zależy. No dobra, wchodzimy. Mieli latarki, ekipa miała zamontować generator i kable, ale ponieważ morze raz na dobę wypełniało jaskinię do połowy, wyposażenie należałoby wyciągać ponad poziom wody. Ustawienie go i uruchomienie zajęłoby sporo czasu. Na razie musieli się zdać na sześć silnych reflektorów ręcznych. Jim Chapman poszedł do końca jaskini, pochylając głowę. Parę sekund świecił latarką wzdłuż ścian, potem zatrzymał się. – To tutaj. Pies siedział w miejscu, gdzie stoisz, Simonie. – Wejdę na górę – powiedział Serrailler. – Chciałem, żebyś to zrobił. Oświetlimy ci drogę. Jaskinia wypełniła się technikami kryminalistyki i ich sprzętem, ale ludzie na razie stali i patrzyli, jak oficer podciąga się na drewnianą platformę na rusztowaniu. Kiedy ktoś się ruszył albo coś powiedział, od wilgotnych ścian odbijało się stłumione echo. W twarz uderzyło go zimno i zapach wodorostów, kiedy na wpół zgięty przesuwał się wzdłuż półki. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że prowadzi ona głęboko w głąb. Wyciągnął zza paska latarkę i włączył ją. Przed nim rozjaśnił się płaski, czarny otwór. – Tu jest ciasno – krzyknął w dół. – Nie jestem pewien, czy zdołam się tam wcisnąć. Jestem za wysoki. – Sleightholme nie jest wysoka – powiedział Chapman. Teraz do Simona docierał nie tylko słony zapach wodorostów i zimno. Świadomość, co tutaj zaszło, ogarnęła go jak fala. Gniew.

Mdłości. Ogromny smutek. Przesuwał się w stronę otworu w ścianie jaskini, aż słup światła z jego latarki był w stanie oświetlić wnętrze. Na półce leżały cztery, a był pewien, że będzie więcej, dalej, w skalnym wgłębieniu. Cztery małe szkielety, cztery milczące, blade kupki kości. Na chwilę zamknął oczy. Nie był taki jak jego siostra. Nie czuł, że musi się koniecznie pomodlić za każdym razem, kiedy znajduje trupa, kogoś zamordowanego, kogoś, kto wycierpiał przerażającą śmierć. Ale teraz jedyną reakcją mogła być modlitwa. – Widzę cztery – krzyknął. – Myślę, że dalej będzie więcej. Nie, czekajcie… jest jeszcze jeden występ… tuż nad tym. Spróbuję wspiąć się wyżej, może uda mi się coś zobaczyć. Nikt mu nie powiedział, żeby był ostrożny. Nikt nic nie mówił. Światło latarki chwiało się i błądziło po czarnej skale, kiedy szukał oparcia dla stóp, a potem podciągał się wyżej. Przesunął latarkę. Wyciągnął rękę i zaczął ostrożnie macać przed sobą. – Dobry Boże – powiedział. – To długa półka. Idzie daleko w głąb. Szkielety leżały blisko obok siebie. Ramiona jednego z nich były skrzyżowane, dłonie drugiego zasłaniały twarz. Lampa nagle zgasła, a on znalazł się w ciemności. Wyszli na jaskrawe słońce, pod błękitne niebo cudownego poranka i stali w milczeniu, patrząc w morze. Potem, po chwili, zaczęli iść, oddalali się od jaskini, czerni i stosików małych kości, szli w stronę linii wody po drugiej stronie gładkiego, lśniącego piasku. Simon nabierał głęboko powietrza, jakby razem z tlenem pompował życie w płuca i żyły. Z tyłu ludzie w kombinezonach śmierci podnosili sprzęt. Mieli kilka godzin, zanim będą musieli opuścić jaskinię przed kolejnym przypływem. – Smród zła – powiedział Jim Chapman.

Simon kiwnął głową. Przypomniał sobie, jak ostatnim razem znalazł się w zamkniętej przestrzeni z tym zapachem, kiedy razem z Nathanem Coatesem włamał się do komórki, której seryjny zabójca z Lafferton używał jako kostnicy. Odczuł tę samą rozpaczliwą potrzebę wydostania się na zewnątrz, na powietrze, do światła, do świata normalności. Dotarli do linii przypływu. Morze było spokojne, maleńkie fale nakładały się na siebie bez końca, zwieńczone śmietankową pianką. Niebo na horyzoncie srebrzało. – Czego nie wiemy? – spytał w końcu Chapman. – Boże Wszechmogący! Kto ją tym razem przesłucha? Ja? Ty? Połowa policji w kraju? – Nie będzie mówić. – Zdarza się. – Rozejrzał się. – A co u ciebie, detektywie Coates? – Sir. – To smutne. – Fakt. Będziemy mieli dziecko. Ja i Em. A ja przyniosę to do domu. – Nie ma sensu ci mówić, żebyś się nie dał. Takie sprawy dobierają się do serca. Tak musi być, inaczej nie byłbyś człowiekiem. – Cholerna Sleightholme nie jest człowiekiem. Nie widziałem nigdy takiego człowieka. – Jeśli to ona. Jeśli jest z tym powiązana. Nie mówmy przedwcześnie. Nie dali się zwieść. Musiał to powiedzieć, musieli tak myśleć, ale to nie miało znaczenia. W ich stronę szła kobieta z parą labradorów. Cała trójka zbliżała się, rozchlapując wodę. Simon nachylił się i podniósł kawałek przyniesionego przez morze drewna. Kiedy psy znalazły się bliżej, rzucił patyk. Pognały prosto w spokojną wodę z otwartymi pyskami,

szczekając z podniecenia. Kobieta zawahała się. – Co się dzieje? – Wskazała ręką samochody i taśmę. Chapman miał już przygotowaną legitymację. – Proszę stąd odejść – powiedział. – I tak panią zawrócą. – Ale co się stało? Jakiś wypadek? Serrailler i Nathan zostawili go z tym kłopotem i poszli w stronę samochodów. – Jak się czujesz? – Dobrze, szefie, ale to daje do myślenia. Cholera. – Pokręcił głową. – I co robimy dalej? – Zajmujemy się naszą sprawą. – Tylko jedna sprawa jest nasza. Dotarli do land rovera i stanęli, czekając na Chapmana. – Spodziewał się, że się pojawisz, szefie? – Tak. Musiał. – Będziesz chciał tu być – powiedział wtedy Jim Chapman. – Będziesz chciał się włączyć. Wsparcie – dla detektywa ze strony innej jednostki śledczej – zawsze wciąga, ale to było coś więcej. Dla Serralliera, od dnia, kiedy zniknął David Angus, była to sprawa osobista. Chciał być przy jej zakończeniu. Czy to zakończenie? Ed Sleightholme zostanie ponownie przesłuchana, przez niego, przez Jima Chapmana. Może nawet przywiezie się ją tutaj. Czy były inne miejsca? Kryjówki? Miejsca pochówków? Wiedział, że większość będzie musiał zostawić innym. Chciał tylko dokonać ostatecznej identyfikacji zwłok Davida Angusa i zobaczyć, jak Sleightholme pójdzie za to na dno. Zajmie to sporo czasu, a on będzie się zajmował innymi sprawami. Ale dopóki to się nie stanie, dla niego ta szczególna sprawa nie będzie zamknięta.

– Jest coś, o czym chcę pogadać – powiedział Nathan, gdy wracali autostradą. – Z Chapmanem? – Przed Bożym Narodzeniem idzie na emeryturę. Będzie wielkie przetasowanie i wakat na stanowisku komisarza. Rejon Moors. – No i? – Ciekaw jestem, co o tym myślisz. – Jeśli chcesz awansować, musisz mieć postępy. To, oczywiście, długa droga. – Mów prawdę, szefie. Już je mam. – Chodzi o detektywa Carmody’ego? Daj spokój. – Dam sobie z nim radę. Tylko Em i ja chcieliśmy przenieść się dalej, na wieś. To byłaby okazja. – Myślisz, że ci wystarczy doświadczenia? – Nie wiem. A Chapman nie wspominałby o tym bez powodu. Czy to znaczy, że mnie poprze? – Nie. To zależy od ciebie. Jeśli uważasz, że jesteś gotów i że chcesz tam być, staraj się o to miejsce, a ja cię poprę. – Taaak – powiedział cicho Nathan, uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Dziękuję. – Życzę szczęścia. Naprawdę życzył mu szczęścia. Wiedział, że Nathan powinien się przenieść. Otwierał się przed nim awans i na pewno sobie poradzi. Należało mu się to, a gdyby go odrzucono, prędzej czy później pożałowaliby tego. Myślał o tym, pokonując ostatni odcinek autostrady przed dojazdem do domu. I nagle poczuł ukłucie żalu, nie tylko po młodym detektywie, którego wychował, awansował i z którym przeżył sporo ciężkich dni. Żałował jeszcze czegoś, młodości, która odchodziła razem z Nathanem Coatesem. Poczuł się staro. Dołożył się do tego dzisiejszy dzień. Wspomnienie kupek kości leżących na zimnych skalnych półkach nie

opuszczało go od rana. Może już nigdy go nie opuści. Czuł, że grunt usuwa się spod nóg, jakby odpływ zostawił go na plaży.

32 Od lat nie dostarczano już gazet do Hallam House . Teraz poczta w odległej o dwa kilometry wiosce otrzymywała co rano dostawę i odbierali je ludzie, którzy opłacili prenumeratę. Od przejścia na emeryturę życie Richarda Serraillera miało starannie ułożoną i przejrzystą strukturę, a spacer na pocztę bez względu na pogodę był stałym punktem codziennej rutyny. Wyruszał o dziewiątej po kąpieli i śniadaniu. Widział zbyt wielu kolegów, którzy przeszli na emeryturę, jak snują się ponurzy, dryfując bez celu i sensu, a jedynym ćwiczeniem, jakie uprawiali, były partyjki golfa przed i po jałowcówce, pitej w nadmiarze przed i po obiedzie. Podszedł do wychodzącego na ogród okna saloniku. Pnącze róży, które wspięło się po bocznej ścianie, pochyliło się pod własnym ciężarem, zerwało z podtrzymujących drutów i zablokowało ścieżkę. Meriel pracowała wzdłuż długiej miedzy, porządkując i zrywając zwiędłe kwiaty z łodyg. – Wychodzę po gazety. Nie próbuj sama podnieść i przełożyć tej róży. Machnęła ręką. – Słyszysz mnie? – Tak, tak, dziękuję. – Później zabiorę się do tego z siekierą. – Dobrze.

Patrzył na nią długo, kiedy nachyliła się, żeby podnieść jakieś rośliny. Nadal nosiła bawełnianą podomkę i zielone kalosze. Przez wszystkie te lata, kiedy pracowała w szpitalu i kiedy dzieci były jeszcze małe, ogród nigdy jej za bardzo nie interesował – służył za podwórko, miejsce do zabaw dla dzieci, a ona czasami w nim siadywała. Ktoś ze wsi kosił trawę i przystrzygał żywopłot. Ale po przejściu na emeryturę zawładnęła nią nagła pasja, najpierw żeby zmienić wygląd ogrodu i obsadzić go roślinami, a potem żeby spędzać każdą chwilę na dopieszczaniu go, bez względu na porę roku. Od śmierci Marthy wychodziła do ogrodu nawet częściej. Nie mówili o Marcie ani o wyznaniu Meriel na temat śmierci ich córki. Nie było nic do powiedzenia. Ale prawda, raz wypowiedziana, otworzyła między nimi przepaść, której żadne z nich nie było w stanie zasypać. Zanim wyszedł, patrzył przez chwilę, jak pracuje, wziął laskę zrobioną na wyspie Skye, którą odziedziczył po ojcu. Towarzyszyła im obu w spacerach od pięćdziesięciu kilku lat. Ociepliło się już, niebo było bezchmurne, a jemu się nie spieszyło. Lubił myśleć. Poprzedniego wieczoru zadzwoniła Cat, żeby powiedzieć, że chce przyjechać z dziećmi na herbatkę. To była jakaś wiadomość. Simon nie odzywał się od ponad tygodnia. Meriel narzekała na to. Richard nie. Ale chciał, żeby Simon się ustatkował, ożenił, założył rodzinę, wspiął po drabinie kariery. Zastanawiał się też, czy powinien jeszcze raz spróbować go namówić, żeby został wolnomularzem. W przyszłym roku Richard będzie Czcigodnym Mistrzem swojej loży. Dałoby mu to satysfakcję, gdyby syn stał przy nim. Później zadzwoni i zaprosi go na obiad. Może miał zamiar nadal myśleć o tym w drodze powrotnej, ale to, co zobaczył w gazetach, oderwało jego uwagę od tamtej sprawy. Odkrycie szkieletów dzieci w jaskiniach na wybrzeżu północnego

Yorkshire zajmowało pierwsze strony. Richard stał w wiejskim sklepie, przeglądając reportaże z nazwiskiem Simona, z przypomnieniem informacji o zniknięciu ucznia z Lafferton, Davida Angusa, syna jednego z jego byłych kolegów ze szpitala. Jaki człowiek robi coś takiego? A tym bardziej, jaka kobieta? Upośledzona dusza? Maltretowane dziecko, które wyrosło na wypaczonego dorosłego? Znał uczony pogląd, który reprezentowali profesorowie. Ale nie uznawał tej wymówki, tłumaczenia, usprawiedliwienia. To była morderczyni dzieci, twarda jak samo zło, nie do uratowania od urodzenia. Nigdy nie wątpił, że istnieją tacy osobnicy. Ktoś, gdzieś, będzie piętnował jej rodziców, rodzeństwo, opiekunów, wychowawców, nauczycieli. Bóg wie, kogo jeszcze, a oni będą cierpieli męki moralne do końca życia. Ale dlaczego? Tego przecież nikt nie zrobił. To diabeł krąży po ziemi, szukając, kogo by tu pożreć. Richard Serrailler nie był religijny, ale jego dzieciństwo i wychowanie opierało się na Biblii. I w takich razach, jak teraz, gdy czytał o stosikach małych kości, idąc wzdłuż podjazdu do Hallam House, Biblia stawała się dla niego opoką. Otworzył frontowe drzwi. Ekspres do kawy powinien być włączony. Mogli go zabrać, razem z gazetami, do ogrodu. Ale ku swemu zaskoczeniu nie poczuł zapachu kawy, kuchnia była pusta. Podszedł do okna. Z początku pomyślał, że potknęła się o pnącze z różami i kiedy pospiesznie wychodził, przeklinał siebie, że nie zabrał się do tego, zanim poszedł po prasę. Ale leżała nieco dalej. Nie dotykała gałęzi. Nachylił się i dotknął jej ręki, potem poszukał pulsu na szyi. Po kilku sekundach ostrożnie ją odwrócił. Niebieskie oczy były otwarte. Pogłaskał jej twarz palcem. Skóra była miękka jak giemza i zimna. Przez kilka chwil Richard nie odchodził od niej, siedział tylko na

ścieżce, trzymając ją za rękę. – Kochanie – powiedział raz. Ogród wokół nich był nieruchomy i gorący. Sekatory leżały na ścieżce, przy płytkim koszyku pełnym chwastów, suchych łodyg i zwiędłych kwiatów. Grzywacz gruchał monotonnie z głębin pustego w środku pnia. W końcu Richard wszedł do domu, żeby zadzwonić do Iana McKaya, internisty, który leczył ich od trzydziestu lat. Potem zatelefonował do Cat. Operowała. Nie, powiedział Cathy, nie będzie jej przerywał, ale prosi pilnie o telefon. Simona nie było w komisariacie. Zostawił wiadomość, potem drugą, dla Iva, w środku australijskiej nocy. Później metodycznie nasypał łyżeczką kawy do ekspresu, dolał wody i postawił na ogniu, następnie zdjął cienką kołdrę ze stojaka do wietrzenia pościeli, wyniósł ją i ostrożnie przykrył martwą żonę. Zamknął jej oczy i podciągnął kołdrę pod szyję, nie zasłaniając twarzy. Leżała na słońcu, jakby spokojnie sobie spała.

33 „Jezus zapłakał”. Natalie drugi raz starannie przeczytała cały artykuł z gazety. Nie mieściło się to jej w głowie, nie była w stanie tego przyjąć. Co jeszcze znajdą? Ilu jeszcze, na litość boską? Kyra wybrała się na cały dzień do parku tematycznego z Jugglers Holiday Club. Autobus odjechał o siódmej i wrócą późno. Cholernie dobra robota. Cholernie… Był to jeden z najgorętszych dni w roku, a Natalie zrobiło się zimno. Na ramionach miała gęsią skórkę. Po chwili poszła na górę. Pokój Kyry był cichy i spokojny, zadbany i czysty. Wyjrzała przez okno, na sąsiedni dom. Potem spojrzała na ogród. Fred West. Najpierw przekopali patio jej domu, potem cały ogród, potem piwnicę. Nie pamiętała, ile ciał znaleźli. Grządki Ed porastały chwasty, trawa nie była skoszona. Policja w białych kombinezonach pogmerała trochę i poszła. Nikogo nie było w pobliżu. Miejsce wyglądało na zapuszczone. Kyra ciągle chciała pójść do sąsiadki i doprowadzić wszystko do ładu, przystrzyc trawę, wyrwać chwasty z grządek kwiatów, bez przerwy mówiła, jak Ed martwiłaby się nieporządkiem. Ed byłaby zadowolona, gdyby to zrobiły, Ed nie chciałaby zobaczyć go w takim stanie. Nie potrafiła jej zamknąć ust. Gorąca mgiełka falowała nad betonową ścieżką. Nad wysoką

trawą. No dobrze. Zbiegła ze schodów, znalazła kawałek papieru, na którym nabazgrała numer, i zadzwoniła do dziennikarki Lucy Groves. „Nie ma mnie w biurze. Proszę zostawić wiadomość. Natychmiast oddzwonię”. – Mówi Natalie Coombs, zmieniłam zdanie. Powiedziałam, że nie, ale zrobię to. Natalie wyszła. Musiała wyjść. Myśl o sąsiednim domu i ogrodzie była ponad ludzkie siły. Przy furtce do domu Ed stał tłumek. Natalie nie znała nikogo. Gapie. Znowu przebiegł ją dreszcz. Podeszła do drzwi samochodu, a oni odwrócili się, żeby się na nią pogapić. – Odpieprzcie się – krzyknęła. – Zostawcie nas, to nie jest jakiś cholerny peep show, tutaj mieszkają ludzie. Kiedy jechała ulicą, minęła ją telewizyjna furgonetka. Miała nadzieję, że nie będzie policjantów, kiedy wróci Kyra, bo znów zaczną się pytania, znów będą nerwy. Pojechała przez miasto do Donny. Donna miała nowe dziecko i była bez samochodu, głównie siedziała w domu. Chodziły z Donną do szkoły i snuły wtedy plany, że się stąd wydostaną, zarobią mnóstwo pieniędzy, że będą robić, co chcą, a nie to, co inni im powiedzą, że zdobędą sławę. Potem Natalie urodziła Kyrę, a Donna, ta głupia krowa, nie zważając na to, co widziała, ani co jej Natalie mówiła, zrobiła to samo, najpierw urodziła Danny’ego, a teraz Milo, którą Kyra nazywała Lilo. Natalie chciałaby nią potrząsnąć, wiedziała jednak, że to sobą chce potrząsnąć. Jak doprowadziły się do takiego stanu, biorąc pod uwagę wszystko, co kiedyś mówiły, planowały, obiecywały sobie, uzgadniały? „To nie dla nas”. Przeglądały tę listę dość często.

Mężczyźni. Praca bez perspektyw. Narkotyki. Palenie. Bycie zdzirą. Dzieci. To nie dla nas. Przestrzegały tylko jednego – narkotyków. To nie dla nich. Ale czasem Natalie myślała, że mogłyby z powodzeniem wziąć się i do nich. Donna była w domu. Frontowe drzwi były otwarte, w korytarzu stał Danny w podkoszulku i siusiał na schody. Milo gdzieś wrzeszczała. Natalie nie była taka głupia, żeby anonsować swoje przybycie stukaniem czy wołaniem. Weszła prosto do Donny, która siedziała przy kuchennym stole i płakała. Przewinięcie Milo, umycie Danny’ego i schodów, posadzenie go przed wideo, zrobienie herbaty i wysłuchanie narzekań Donny zajęło dwadzieścia minut. – No dobrze – powiedziała Natalie – a teraz się zamknij. Moja kolej. Pamiętasz, jak gadałyśmy o wydostaniu się stąd, przeniesieniu gdzie indziej, wyjściu na ludzi i w ogóle. – Tak, jasne. Gadanie. – Uda nam się. Donna wstała, podeszła do lodówki i z zamrażalnika wyjęła kubełek z lodami. – Nie – powiedziała Natalie. – Odłóż to natychmiast. Co ci to da? O czym ty dopiero co jęczałaś? Że jesteś gruba i pryszczata – wszystkie byłyśmy trochę pryszczate, ale nie grube. Jesz to przez cały dzień, to czego się spodziewasz? Wywal to do zlewu. I słuchaj. Mam plany. – Plany – powiedziała Donna Campbell, siadając z ciężkim westchnieniem. – Plany! – Wynosimy się stąd. Popłyniemy dokądś, może do Północnej Walii, a może do Devonu. Jeszcze nie zdecydowałam, ale to zrobimy. Pojedziemy tam. Kyra będzie w szkole, twoje mogą dokądś pójść na

dwa, trzy dni, do żłobka albo do opiekunki, a my wyruszymy. Zorganizujemy firmę cateringową, obiady i tak dalej, ale najpierw… Donna podniosła rękę. – Proszę… – Wiem. – Nie wiesz. – Mam zdolności parapsychiczne. Wybierz kartę, dowolną. Słowo, które chciałaś powiedzieć to „pieniądze”. – Jasne, że chciałam i do tego nie potrzeba, kurczę, szklanej kuli. – To żaden problem. – Bredzisz. – Dostanę pieniądze. Dostanę pięć tysiączków, i to niedługo, a kiedy będzie po wszystkim, kolejne, słuchaj tylko, czterdzieści pięć tysiączków. Razem pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt tysiączków. Donna gapiła się na nią. Nie sprzeczała się. Natalie nie bredzi. Natalie nie rzuca słów na wiatr. Nie jest marzycielką. Donna czekała. – Sąsiadka. – Masz na myśli Ed? Jeśli chcesz się przeprowadzić z tego powodu, to ci się nie dziwię. – Niedobrze mi się robi od tych wszystkich ludzi, którzy pukają do drzwi, zaglądają przez okna i łażą wokół. Niedobrze mi, jak patrzę na ten ogród i… – …zastanawiasz się, co jest w nim zakopane. – To nie żarty, Donno. Słyszałaś wczorajsze wiadomości? – Tak. Nie mieści mi się w głowie. To mogła być twoja Kyra. Albo Danny. Cholera jasna. Ale co to ma wspólnego z pieniędzmi? – Zadzwoniłam do gazety. Poprosiłam, żeby przyszła reporterka. – Chryste, Nat. – Wiem. Oto moja opowieść: „Mieszkałam obok Ed Sleightholme”. Ja i Kyra. Przychodzi znowu w czwartek. Już zaczęłyśmy rozmowę, ale musimy się spotkać jeszcze kilka razy.

Nagrywa to wszystko na taśmę. – Myślałam, że im nie wolno pisać różnych rzeczy, póki jeszcze nie było sądu i w ogóle? – Nie wolno. Tylko że sprawa jest jasna, a oni zapłacili mi trochę pieniędzy, kiedy podpisałam kontrakt – musiałam powiedzieć, że nie będę rozmawiać z innymi – a kiedy rozprawa się skończy, wydrukują wszystko, a ja dostanę resztę. – Pięćdziesiąt tysięcy funtów. – To kupa forsy, Donno. – Rany! – A najważniejsze, że dostanę pięć tysięcy, jak tylko podpiszę, zaliczkowo. To nam wystarczy, żeby zacząć. Z jakim wyprzedzeniem możesz wymówić? – Miesięcznym. – Dobrze, to samo jest z moim właścicielem domu. Do czasu, kiedy zaczniemy, będę miała pieniądze i wyprowadzimy się. Musimy się rozejrzeć, znaleźć jakieś mieszkanie do wynajęcia – na początek będziemy musiały wszystko dzielić, nie ma sensu tracić pieniędzy. – Poczekaj. Co to za pomysł? Powiedziałaś, że wiesz, jak zaczniemy. – Zgadza się. Wiesz, jak jest z kanapkami? W większości to śmieci, kupuje się kanapki na stacji benzynowej, a to gorsze niż śmieci. Są wstrętne. Znajdziemy miejsce, gdzie jest kilka stacji benzynowych ze sklepami… i sprzedamy im kanapki. Dobre kanapki. Kanapki, które będą chciały kupować kobiety, damy, a nie kierowcy ciężarówek, oni chcą tylko tłusto zjeść. Eleganckie sałatki, dobry chleb, coś ekologicznego i ładnie zapakowane, tekturowy talerzyk, serwetka… i ciasta domowego wypieku w porcjach… za trzy funciaki ciasto, jeden pięćdziesiąt za porcję. Biorą benzynę na karty kredytowe, rozglądają się, łapią różne towary, napoje, chipsy… będą łapali nasze kanapki i nasze ciasta… Co?

– Myślałam o tym, co powiedziałaś. „Damy”. – O Chryste. – Coś jakby… – To odpowiednia nazwa. Donna nalała sobie jeszcze herbaty. Twarz miała smutną. Natalie znów chciała nią potrząsnąć. – To poważny krok, Nat. Zapowiada się wspaniale, ale… – Słuchaj, masz szansę. Jedną. Jeśli w to nie wchodzisz, i tak to zrobię, Don. Ale lepiej to robić z kumpelą. – Zgadza się. – Więc co, na litość boską, co? Co? – Nic. – Donna popatrzyła na nią. – Tylko sobie wyobrażałam. Mieszkanie nad morzem. Popatrzyły na siebie. Z saloniku dobiegł głos Danny’ego śpiewającego razem z kasetą i Milo budzącej się z krzykiem.

34 Było jak w

niebie . Kiedy dali jej lekarstwa tłumiące ból na całe

godziny, było jak w niebie. Od trzech czy czterech dni, odkąd tu przebywała, nikogo innego nie było w tym skrzydle szpitala. Przez okno słońce świeciło na białe ściany, na białą narzutę na łóżku i białą poduszkę. Nikt jej nie przeszkadzał. Mogła leżeć godzinami, wsłuchując się w ciszę i patrząc na słońce na białych ścianach. Nie powiedziała, w jaki sposób się zraniła. Pytań było mnóstwo. – Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. W końcu dali za wygraną. Ale tego ranka niebo znikło. Nie było słońca. W sali położono drugą kobietę, która przez pół nocy wydawała dźwięki, jakby wymiotowała. Ed zjadła śniadanie. Spotkała się z lekarzem. Ubrała się. Wtedy ją uderzyło. Dopiero, kiedy zaczęła wkładać buty. Ściana była szara, a nie biała, kobieta znów miała nudności. To jest to. Przez tyle lat. Życie. Nie było tymczasowe, nie będzie trwało parę tygodni, nie wynikało z nieporozumienia. Teraz wiedziała. Oni wiedzieli i ona wiedziała. Nic nie mówiono. Niczego nie można było powiedzieć. Nie trzeba było. Zdarzą się różne sprawy. Ludzie. Pytania. Sądy. Będzie to trwało długo, wszystko się zdarzy, ale na koniec będzie to.

Ed podniosła kubek i cisnęła nim w ścianę. Roztrzaskał się, smużki herbaty spłynęły po szarości. Patrzyła na krople. Minęły godziny, zanim przerwali jej tę obserwację, kazali wyjść i wtedy wszystko się zaczęło. Jeszcze więcej ludzi do niej mówiło, zadawano jeszcze więcej pytań, lekarz, psycholog, naczelnik. Słońce wyszło i znów się schowało. Widziała je co jakiś czas przez okna albo jego odbicie na ścianach. Raz usłyszała hałas. Prowadzono ją korytarzem, żeby kogoś zobaczyła. Wtedy zaczął się hałas, syczący hałas, który rósł, zdawał się do niej dochodzić ze wszystkich stron, jakby ktoś rozpylał dźwięk z węża. Zobaczyli ją. Wiedzieli. Ktoś krzyknął. Syczenie ustało. Została przeniesiona. Nie tylko ze szpitalnego skrzydła. Przeniesiono ją do innego oddziału więzienia. Wydawało się jej, że chodziła cały dzień. – Plecy mnie dobijają. – Jeszcze nie nadszedł czas na twój środek przeciwbólowy. – Gdzie jestem? Stała w wejściu do nowego pomieszczenia. Było mniejsze. W ścianie znajdował się szklany panel. Zewnętrzny korytarzyk z krzesłem. – Po co to? – Zostałaś przeniesiona. – Podobało mi się tam, gdzie byłam. – Kobieta wzruszyła ramionami. Z pieprzyka pod brodą wyrastały jej dwa włoski. Ed miała ochotę je wyrwać. – Gdzie jest Yvonne? – Jaka Yvonne? – Chcę wiedzieć, co się dzieje. – Mówiłam, zostałaś przeniesiona. Jesteś pod specjalnym nadzorem. Nic nie powiedziała, nie odpowiedziała na żadne pytanie, ale

czuła się tak, jakby mieli otwieracz do jej mózgu i wyjęli to, co chcieli. – Po co? – Żeby cię chronić. To wtedy postanowiono. Więźniowie wiedzieli, co zrobiła, zostawiono ją zatem teraz samą, bez koleżanek, bez pracy, bez biblioteki, bez hali sportowej, stołówki. Ćwiczenia według własnego programu, we własnym czasie. I obserwowano ją przez szklany panel okrągłą dobę, przez siedem dni w tygodniu. Usiadła na łóżku. Rozgrzany do czerwoności pogrzebacz znów zagłębił się w dolnej części pleców. Położyła się ostrożnie. Znów ją to uderzyło, jakby ściana wody runęła na nią z góry. To było to. Ten pokój, albo inny, ze szklanym panelem. Wolałaby, żeby rąbnięto ją w nerki i żeby bardzo bolało, niż to. Ściany były beżowe, a okno za wysoko, żeby słońce mogło przez nie przeniknąć. Ed podciągnęła kolana i wcisnęła plecy w łóżko, żeby zwalczyć ból.

35 Kiedyś orkiestry grały w niedzielne popołudnia. Został jeszcze podest dla orkiestry, farba trochę z niego schodziła, pokazała się rdza, ale bez trudu można go odnowić, pomyślał Dougie Meelup, zatrzymując się. Orkiestry nadal grywają, prawda? Dlaczego z tego zrezygnowano? Było gorąco, w parku panowała cisza. Dwóch chłopców rzucało do siebie kółkiem, kilka matek z wózkami przysiadło na ławkach. Podszedł do stawu. Kaczki zostały przegnane przez kanadyjskie gęsi, które narobiły paskudnego bałaganu. Rada próbowała je zagonić w jedno miejsce i pozbyć się ich, ale jacyś zwariowani działacze zaczęli krzyczeć, a poza tym i tak byłoby to tylko tymczasowe. Gęsi kanadyjskie zawsze mogą wrócić. Matki nie pozwalały teraz dzieciom karmić kaczek, te gęsi były takie wielkie i natrętne. Usiadł na ławce, w pewnej odległości od stawu, postawił plastikowy kubek z kawą, zdarł wieczko i rozłożył gazetę. Dziesięć minut później wciąż siedział z gazetą w rękach, a kawa stygła. Od samego początku, odkąd w Devon, w hotelu, Eileen dowiedziała się z telewizji o aresztowaniu, gdzieś w głębi umysłu Dougiego Meelupa pojawił się uporczywy głos. Wtedy szeptał cicho, ale gdy mijały tygodnie i szczegóły wychodziły na jaw jeden po drugim, zrobił się głośniejszy. On wiedział. Nie podejrzewał.

Wiedział. Nigdy nie powie ani słowa Eileen, oczywiście, nie mógłby, nie powie w ogóle nic. Popatrzył znów na gazetę. Były tam zdjęcia wejść do jaskiń, urwisk, furgonetek policyjnych. Gazeta zamieściła żółte i białe kropkowane linie i strzałki, żeby oznaczyć trasy, wejścia do jaskiń. Pisano, że jest ich siedem. Jak do tej pory znaleziono siedem. Nie był w stanie tego przyjąć. Ale wiedział. Nie było żadnego bezdomnego, nie widziano tam samotnego mężczyzny w poobijanym samochodzie, kogoś podejrzanego, kogoś z tej okolicy, z kryminalną przeszłością, kto by pasował. Wtedy można by to kwestionować, każdy pewnie miałby wątpliwości. Zbyt często wybierano oczywistego podejrzanego, bo tak było łatwiej, wtedy człowiek się zastanawiał. Ale teraz nie. Jak mogliby popełnić taki błąd? Jak mogliby aresztować i oskarżyć młodą pracującą kobietę, z własnym domem i samochodem, młodą kobietę o miłym wyglądzie, z krótkimi ciemnymi włosami, która mieszkała daleko od tego miejsca, miała godną szacunku rodzinę i nigdy nie popadła w tarapaty. Nie wybrali przecież nazwiska z książki telefonicznej? Jak mogli się mylić? Nie mogli. Napił się stygnącej kawy. Gęsi kanadyjskie podreptały stadkiem na błotniste miejsce pod wierzbą, na jakiś czas zostawiając krążącym nad sadzawką kaczorom wolną przestrzeń. Wyszedł, żeby zrobić sprawunki i kupić więcej znaczków dla Eileen. Miał wrażenie, że teraz wydają pieniądze tylko na papier, koperty, znaczki i nowy tusz do drukarki. Nie zdołał policzyć, ile listów wysłała. Czasem patrzył na nazwiska i adresy, kiedy szedł je wysłać. Członek parlamentu, lord, biskupi, aktorzy, szefowie policji. Był nawet jeden do królowej. Wahał się, czy go nadać. Jaka była

szansa, że królowa, czytając list od Eileen Meelup, zainteresuje się i włączy w sprawę? Żadna. Ale pomyślał, że list może otworzyć ktoś inny i że będą na tyle uprzejmi, by wysłać drukowaną odpowiedź. Eileen będzie czekać. Miała wykaz i odfajkowywała każdą odpowiedź. Żadna wiele nie wnosiła, nikt nie poparł tego, co nazywała Walką. Bo niby dlaczego? Rozumiał, że jeśli przeczytali co*kolwiek o Weeny, wiedzieli, podobnie jak on, że to nie pomyłka. To nie mogła być pomyłka. W domu panował bałagan, który z desperacją próbował uporządkować. Chodził po zakupy i przygotowywał posiłki – Eileen je tylko dziobała – odkurzał, ale słabo mu szło z praniem i prasowaniem, słaniem łóżek i całą resztą. Przygnębiało go to, ale było mu jej żal, dlatego słowa nie mówił na nowe zajęcia ani nie narzekał na ich efekty. Weeny była jej córką, oskarżoną o porywanie i mordowanie małych dzieci. Co mógł powiedzieć? Nie miał serca, żeby przeczytać resztę gazety, a jeszcze mniej, żeby wziąć ją ze sobą. Nie mógł zabrać jej do domu. Eileen już nie oglądała ani nie słuchała wiadomości, uważając, że wszystkie są stronnicze, oparte na fałszywych informacjach. Nie chciała wiedzieć. Pusty kubek i gazetę wrzucił do najbliższego kosza na śmieci. Wyleciała osa i okrążyła jego dłoń. Nie mógł wrócić do domu, jeszcze nie, nie teraz, kiedy wszystko wirowało mu w głowie. Poczuł wstręt, i to nie tylko do wiadomości i do Weeny, ale do Eileen też, a nawet do własnego domu. Chciał uciekać, złapać pociąg do Szkocji albo samolot do Ameryki Południowej. Albo po prostu pójść. Iść i iść, zmieść z butów kurz, brud i potworność tej sprawy. Ale po godzinie wsiadł do samochodu i pojechał do domu, do Eileen i kolejnej sterty listów żebrzących o pomoc w Walce o Uwolnienie Edwiny, do następnych prób zaprowadzenia jakiegoś porządku, zrobienia obiadu i namówienia jej, żeby go zjadła,

jedynych rzeczy, jakie mógł zrobić. On sam był naprawdę jedyną osobą, jaką miała, mimo że nie wierzył, że to pomyłka i nosił zamkniętą w sobie pewność, że wie.

36 Richard Serrailler patrzył, jak ostatnie

samochody wyjeżdżają za

bramę. Nadal było gorąco i parno. – Tato. – Cat wzięła go za ramię. – Chodź ze mną, nakarmię kucyka. – Nie. Wolałbym wrócić do domu. – Nie możesz sam wrócić do domu. Nie dziś. Zostań tutaj. Rano lepiej się poczujesz. – Po co miałbym zostawać? Cat westchnęła. Dlaczego zawsze, ale to zawsze musiał być taki gotów do konfrontacji, zawsze pytał o dokładne, racjonalne wyjaśnienie jakiejś ogólnej uwagi? Nigdy nie pogawędził, nie był zdolny do zwyczajnej rozmowy ani do przyjaźni. Zastanawiała się, jak ich matka wytrzymała ponad czterdzieści lat małżeństwa z kimś tak… Simon powiedziałby: upartym jak osioł. – Nie podoba mi się, że dziś wieczór wrócisz sam do Hallam House. – Byłem tam co noc sam, odkąd twoja matka zmarła. Nie widzę różnicy. – No cóż, ty wiesz lepiej. Uśmiechnął się lekko. – Dziękuję za przygotowanie pieczonych mięs na stypę. Nigdy nie rozumiałem, po co się je robi, ale ty zrobiłaś je w podziwu godny

sposób. – Popatrzył na bramę, jakby spodziewał się, że wjedzie samochód. – Przyszło mnóstwo ludzi – powiedział. – Sądzę, że niektórzy z ciekawości. To zawodowi uczestnicy konduktów pogrzebowych. – Nie, tato. Przyszli ludzie, którzy ją znali, szanowali, lubili i podziwiali. Ludzie, którzy chcieli się pożegnać. Ich uczucia są prawdziwe. Dlaczego musisz być taki cyniczny? Odwróciła się, dławiąc własnymi łzami. Pogrzeb, prowadzony przez dziekana, z pomocą Jane Fitzroy, chór katedralny w pełnym składzie, wszystko to przytłoczyło ją. Muzyka, słowa, obecność tylu ludzi, którzy pracowali z Meriel, przedstawiciele organizacji dobroczynnych, którym przekazywała swoją emeryturę, blade, pełne zachwytu i podziwu twarze Sama i Hannah. Simon płakał, a Sam, który stał przy nim, wziął go za rękę. A pośród tego wszystkiego, przy czytaniu Biblii i później, podczas złożenia do grobu, ojciec stał w milczeniu, wyprostowany, z zaciśniętymi ustami. Nieprzenikniony. Cat chciała go bić pięściami, wrzeszczeć na niego, pytać, czy ją kochał, czy jest przygnębiony, czy bardzo za nią tęskni, czy przyszłość go przeraża, ale nie była w stanie powiedzieć żadnej z tych rzeczy. – Po prostu chodź ze mną, a ja zajmę się zwierzętami. Wzruszył lekko ramionami, ale po dłuższej chwili odwrócił się i poszedł za nią na padok. – Dzieci dobrze się zachowywały. – Oczywiście. Wiedzą, jak mają się zachować. Poza tym to wszystko je przytłaczało. Otworzyła zasuwę magazynu z sianem. Musiała mu jakoś powiedzieć o Australii. Ale dzisiaj Australia oznaczała Iva, który nie przyleciał na pogrzeb. Cat ledwie potrafiła zmusić się do myślenia o tym. Nie sądziła, że uda się jej zacząć rozmowę o wyjeździe do tego samego kraju, gdzie mieszka jej brat. Richard zbył nieobecność Iva

jednym słowem. Simon wściekał się i wyrzekał. Cat wiedziała, że nieobecność Iva nie miała nic wspólnego z Meriel. Wynikała z dystansu brata do całej rodziny. Oddalił się od nich fizycznie, kiedy miał dwadzieścia lat, ale pod każdym innym względem oddalił się od nich już we wczesnej młodości, z wielu osobistych powodów i ze względu na kłótnie, które zawsze sam wszczynał. To Meriel trzymała go na rodzinnej uwięzi listami, telefonami, a potem e-mailami i paroma wizytami w Australii, gdzie jeździła sama. Cat i Chris byli tam dwa razy, Simon raz. Simon także nie wiedział o ich wyjeździe. Nasypała mieszanki do kubła. Martwiła się. Jak powiedzieć im obu, dzisiaj, że wyjeżdża z Lafferton na pół roku? Ale jeśli nie dzisiaj, to kiedy? Nigdy nie będzie dobrego dnia. – Pozwól, zaniosę. – Nie trzeba. – Ale jesteś uparta. – Ciekawe, po kim to mam? Uśmiechnęli się do siebie przelotnie i wtedy między nimi stanęła Meriel, Cat poczuła jej obecność tak mocno, jakby ją widziała. Pomyślała: powiedz, co mam robić. Pomóż mi, mamusiu. Szary kucyk czekał. Cat otworzyła bramkę i odepchnęła go łagodnie, żeby nalać wody do metalowego pojemnika. Kury drapały ziemię wokół jego kopyt, czekając na ziarna, które spadną, choć zazwyczaj mało im się dostawało. – Nigdy nie zrozumiem, dlaczego obarczyłaś się tym wszystkim. Jakby mąż, troje dzieci i połowa praktyki lekarskiej nie wystarczały. – Jakby. Podała mu pusty kubeł i zamknęła bramkę. Potem powiedziała. – Jest coś jeszcze. Czekał w milczeniu, nie ułatwiając jej sprawy. Usłyszała, jak w domu zawodzi Felix, raczej z wściekłości niż ze smutku.

– No? – Wybieramy się do Australii. Znaleźliśmy parę, która przejmie praktykę, a Derek będzie zastępstwem. Jedziemy na pół roku. To… Richard Serrailler zaczął iść od bramy tak szybko, że musiała przyspieszyć, żeby się z nim zrównać. – Tato? – Catherine? Znów poczuła się o sześć lat starsza. – Powiedz coś, na litość boską, powiedz, co o tym myślisz. – Myślę, że twoje dzieci zdziczeją. – Wiesz, o co mi chodzi. Milczał. – Jeśli to jest za wcześnie… gdybyś wolał, żebyśmy nie jechali, oczywiście, zrezygnujemy z wyjazdu. Albo może pojedź z nami. – Nie sądzę. Będę miał pracowitą zimę. Spis zajęć się nie kończy. Będzie mnóstwo roboty z domkiem. – Ale byłbyś tam samodzielny. Oczywiście, tu będziesz zajęty, oczywiście, masz przyjaciół, ale nie będzie z tobą matki ani nas. Rodziny. – Daj spokój – powiedział, spoglądając na nią chytrze. – Będę miał Simona.

37 Szefie? Pub nazywa się Flaxen Maid, jest na Golby Road. Ofiarą jest mężczyzna, dwadzieścia dwa lata, rany kłute na szyi i klatce piersiowej. Karetka jest w drodze. Przyjechało dziesięciu mundurowych, tamci już zwiali, naturalnie – ale i tak ktoś spisał numery wozu. – Jadę na komisariat. Czy ktoś został na miejscu? – Akurat, wszyscy dali drapaka, jak się to zaczęło. Właściciel nazywa się Terry Hutton. Mówi, że dziś wieczór było całkiem spokojnie. – Ma coś z tym wspólnego? – Nie. A jeśli nawet, to się pilnuje. Według mnie ktoś, kto wiedział, że facet jest w środku, zobaczył, że jest mało ludzi, wszedł, zaczął bójkę, wyciągnął go na zewnątrz… to wszystko. – Jak zwykle. Sprawdź, zobacz, czy ten Hutton wie, kto pił w jego pubie, czy to byli miejscowi. Jak trzeba, to idźcie od domu do domu. Jacyś świadkowie z ulicy? Kryminalistyka może coś znaleźć, jeśli się pospieszy. Rano porozmawiamy z rodziną i przyjaciółmi denata. Czy już ich poinformowano? – Tak i teraz zabierają jego matkę i brata do szpitala. – Upewnij się co do śladów samochodu i przyciśnij jeszcze raz właściciela. Spróbuj zdobyć kilka nazwisk. Jeśli chłopak był stałym klientem, to z kim rozmawiał, z kim pił. Jutro dobierzemy się do

wszystkich. – Dobrze, szefie. Simon odłożył słuchawkę. Kolejny młody człowiek zabity. Kolejna bójka o narkotyki, pieniądze, a może o kobietę. I noże w ruch. To rutyna. Cierpliwa praca detektywistyczna wyłoni prawdopodobnych podejrzanych, rutynowe dochodzenie i łut szczęścia pozwolą ich wyśledzić, a przesłuchania i kryminalistyka trafić na właściwego sprawcę. Nie, prawdopodobnego. Taki to rodzaj sprawy. Jedna z mniej interesujących w życiu policjanta. Co zatem było „interesujące”? Myślał o tym, opróżniając dwie filiżanki i talerz. Zabrał je do kuchni. Sprawa Ed Sleightholme. Siedmioro dzieci, jeśli nie więcej, porwanych, zamordowanych, a ich małe ciałka ukryte na półkach skalnych w jaskiniach. Interesujące? Załadował naczynia do zmywarki. Godzinę wcześniej wyszedł z wiejskiego domu siostry. Jechał za szybko, wstrząśnięty nowinami, nie potrafił poradzić sobie z nimi tuż po pogrzebie. – Robisz więcej szumu, niż robił tato. – To oczywiste. – Na litość boską, to tylko pół roku, przecież nie emigrujemy. Daj spokój. Cat była zła, bo nią to wstrząsnęło. Wszystko wyszło nagle i było zbyt przerażające, żeby mógł zareagować spokojnie. Nie chciał być sam. Morderstwo pod pubem Flaxen Maid nie zapewniało nadgodzin dla inspektora, nawet gdyby chciał pracować. A była mu potrzebna absorbująca praca. Przyszedł mu na myśl ojciec, w ciemnym garniturze, czarnym krawacie, z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, o twarzy bazyliszka, chłodno i uprzejmie pozdrawiający wszystkich, którzy przybyli do wiejskiego domu. Co czuł i myślał, kiedy tak stał obok trumny żony z samotnym wianuszkiem białych kwiatów?

Simon ledwie zniósł ten widok. Kochał matkę bardziej niż kogokolwiek, nie licząc sióstr. Żywej Cat i nieżyjącej Marthy. Nigdy w pełni nie rozumiał Meriel, ale podziwiał ją bez zastrzeżeń, cieszył się jej towarzystwem, śmiał się z niej, drażnił ją. Doprowadzała go do szaleństwa i złościła; żałował jej, chciał jej bronić, a po godzinie, dwóch, zazwyczaj musiał od niej uciekać. Ale jego miłość nigdy nie ustała, nigdy nie osłabła. A ona kochała jego. Często myślał, że nikt nigdy nie kochał go i nie będzie kochać tak absolutnie, choć jej miłość nie była całkiem bezkrytyczna. Uważał, że jest nieśmiertelna. Na ścianie wisiał jej portret narysowany przez niego. Inne wisiały w sypialni, więcej leżało w teczkach, w skrzyni. Uwielbiał utrwalać jej elegancką, a przy tym łagodną urodę. Żałował, że nie mógł narysować jej jako młodej kobiety. Zdjęcia nie oddawały wszystkiego, a ona nie znosiła aparatu fotograficznego. Popatrzył na portret. Była pogodna i spokojna, głowę przechyliła lekko na bok. Narysował to w ubiegłym roku, kiedy pewnego zimowego popołudnia siedziała w kuchni, porządkując zapiski ogrodnicze, a niskie słońce sączyło światło przez okno. Zamknął oczy. Czuł z lekka perfumowaną chińską herbatę w filiżance stojącej przy jej łokciu. Z oczu popłynęły mu nagle łzy. Miał ochotę wyjść i się upić. Ale nie miał kumpli na taką wyprawę. Jego szwagier był pewnie zajęty w wiejskim domu. Nathan albo pracował, albo tkwił w domu z ciężarną żoną. Samotne picie nie było dla Serraillerów pomysłem na zabawę. I wtedy pojął, co chce zrobić; pomysł wpadł mu sam do głowy. Zaskoczył go.

38 Przyznaję ,

że jeszcze jeden pogrzeb przerósłby moje siły – powiedziała Jane Fitzroy, trzymając otwarte drzwi lodówki. – Max Jameson, to było straszne – przyszło sześcioro ludzi, a dwoje z nich to twoja siostra, ponieważ była jego lekarzem, i ja. Moja matka, która zostawiła jasne instrukcje – bez obrządków religijnych, bez modlitw, bez czytania Ewangelii, bez muzyki. Masz pojęcie, jak smętne jest to coś w krematorium? Matka miała dzień triumfu, ale to było okropne. Nie wzbudziło we mnie żadnych uczuć. Mam jajka, ser, trochę niezłej, domowej szynki z targu i coś podobnego do sałatki. I butelkę przyzwoitego wina. Simon patrzył na nią. Jak to możliwe, że jest kapłanem, kobietą pastorem, czy jak tam chciała, żeby ją nazywać? Nosiła jasnoniebieskie dżinsy i białą koszulę z falbanką na przodzie. Włosy miała dłuższe niż wtedy, gdy widział ją po raz pierwszy. Wcześniej, podczas pogrzebu, związała je mocno z tyłu i owinęła czarną, jedwabną wstążką. Teraz puszczone luźno błyszczały w świetle dochodzącym przez kuchenne okno. Nie miała makijażu i wyglądała na dwadzieścia lat. – Jane, przyszedłem po to, żeby cię zabrać, a nie żeby kazać ci gotować. Patrzyła na niego przez chwilę, jakby znaczenie jego słów docierało do niej z opóźnieniem.

– Wiem. Ale mówiłam ci, nie dam rady. Miałam zamiar obejrzeć Ocean’s Eleven. – Świetny film. – Najlepszy. Brad Pitt jedzący precle. – Brad Pitt, który odpowiada małemu akrobacie mówiącemu po chińsku – tylko po angielsku. – Widziałeś Ocean’s Twelve? – Darowałem sobie. – I słusznie. Kładła rzeczy na stole w małej kuchni, miski, widelce, jajka, pomidory, awokado, szynkę. – Żałuję, że nie poznałam lepiej twojej matki. Myślę, że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. Może to zbytnia śmiałość. – Nie. Mama lubiła zawierać nowe przyjaźnie. Nadrabiała to za ojca. O nic nie pytała, nie patrzyła na niego, wyjęła tylko butelkę sauvignon z lodówki. – Tata nie lubi przyjaciół. – Po prostu nie jest towarzyski – odparła spokojnie Jane. – Po prostu jest skubanym masonem. Zerknęła na niego i zaczęła się śmiać. – A ty? – O Boże, nie. – Przepraszam, nie powinnam, ale oni mnie po prostu śmieszą. Te walizeczki, fartuchy, dziwaczne podawanie sobie ręki. Naprawdę, jak chłopcy. – Podała mu deskę, nóż i parę pomidorów. – Pokrój w cienkie plasterki. Nikogo, myślał Simon, nikogo takiego nie było w moim życiu. Zabawna. Zuchwała. Prostolinijna. Uczciwa. Praktyczna. Beztroska. Wszystko razem. A nawet więcej. Nigdy sobie nie wyobrażał, że będzie kiedyś wiódł życie takie jak Cat i Chris, życie z dziećmi,

ciepłą kuchnią, Cat, ogródkiem… była Freya. Mógł to mieć z Freyą. Może. Kto to wie? Nigdy nie zdołał się przekonać. Ale po Frei zaczął wątpić, czy zależy mu na tym wszystkim. Pokroił cieniutko pomidory. Jane włożyła mu do lewej ręki kieliszek wina. – Mówiłam ci, że sprawdzili pacjentów mojej matki? To taka mrówcza praca… Wyciągnęli nazwiska wszystkich, którzy ich zdaniem mogli się z nią skłócić – rozumiesz, w wypadku mojej matki to mnóstwo ludzi. Ale oni znaleźli trzech, o których sądzili, że mogli na poważnie chcieć się do niej dobrać. Inspektor dzwonił do mnie wczoraj. Przegląda karty, rozmawia z resztą personelu. Nie jestem w stanie mu pomóc. Ona, oczywiście, nie rozmawiała ze mną o pacjentach. Mówiła o pracy teoretycznej. O sprawach akademickich, nigdy o dzieciach. – Dojdą do tego. – Ach, solidarność inspektorów. – Większość pracy polega na przetrząsaniu szczegółów. – Tak dotarliście do Edwiny Sleightholme? – Nie. To był fart. Wielki szczęśliwy przełom. Wierzysz w diabła? Myślę, że powinnaś. – Wierzę w zło. Siłę zła. Czyste zło i zło ucieleśnione, jeśli o to ci chodzi. – Nie jestem pewien. Żaden ze mnie teolog. – Ze mnie też. Bardzo ładnie. – Wzięła talerz z pomidorami. – Dziękuję. – Czuję zło, kiedy na nią patrzę. Ale to nie to, czego się spodziewałem. Było nie do zgłębienia i bezsensowne. Zimne. Zamknięte, zagrzebane samo w sobie. – Zrozpaczone? – Tak. Myślę, że można tak powiedzieć. Dziwne. Wydawało mi się, że nie mam z tą osobą ludzkiego kontaktu, ani iskierki

rozpoznania, że jesteśmy z innej planety. – Mówisz, że robiłaby to dalej? – Tak. Dopóki by żyła, była w formie i dopóki nikt by jej nie wykrył, robiłaby to samo. Tacy ludzie nie potrafią przestać. Ale ona nie jest szalona. – Na pewno? – Absolutnie i z całą pewnością. Zła tak, szalona nie. Był zadowolony, że nigdzie nie wyszli. Poza domem przeszkadzaliby im ludzie, hałas. Tu było lepiej, spokojna rozmowa, jedzenie proste i dobre, kawa w kubku na niskim stole. Pomyślał o Cat. Po powrocie do domu zadzwoni do niej. Wyjechał od nich w złym nastroju, który teraz zupełnie się zmienił. Nie mógł się powstrzymać od spoglądania ukradkiem na Jane. – Myślałam o tym, jak bardzo przykro będzie mi stąd odchodzić – powiedziała. W pokoju zrobiło się zimno. – Nigdy nie wiadomo. Właściwie, po co odchodzisz? Dopiero co tu przyjechałaś. Czy to ma coś wspólnego z twoją matką? – Nie, nie. Po prostu podjęłam złą decyzję. To się zdarza. Nawet pastorom. Nie wiem dlaczego. – Jak to złą? Co jest w niej złe? – Ja. To, co stało się w tym domu, kiedy Max mnie zaatakował. I to, że nie pasuję do hierarchii katedry… Dziekan jest wspaniały, to on chciał mnie tutaj i nalegał, żeby mnie tu przysłali. Ale ludzie nie chcą kobiety, nie są gotowi na pastora kobietę, a ja nie chcę toczyć bitwy. Mam co innego do roboty. – Myślałem, że bitwa została wygrana. – Tak, mogło ci się tak wydawać. – Nalała sobie znowu pół kieliszka wina. – Ale jest tu zbyt wiele frontów. Szpital. Imogen House… Nie jestem bojowniczką, Simonie. Po prostu chcę

wykonywać swoją pracę, jest tyle ważniejszych rzeczy, nie mogę się bawić w politykę. – Daj spokój, czemu pozwalasz im wygrać? – Ja nie mówię takim językiem. Przynajmniej nie w tym kontekście. Popatrzył na nią z niepokojem, myślał tylko o tym, że musi przedstawić wystarczającą liczbę argumentów – nie sprzeczać się, wyczuwał, że przegrałby – żeby zmieniła zdanie. Nie wątpił, że mu się uda. Miał argumenty najlepsze z możliwych, ale nie wiedział, jak je wyłożyć. – A ty? Lafferton do końca życia? – Nie, mówimy o tobie. Tylko o tobie. Dlaczego sądzisz, że gdzie indziej będzie inaczej? Walka trwa wszędzie. Nie brałaś w niej udziału, zanim tu przyjechałaś? – Codziennie. Przez większość okresu dorastania. O chodzenie do kościoła, o chrzest, o naukę teologii, o święcenia. Walczyłam o moją ostatnią parafię z krnąbrną radą i bardzo trudnym biskupem. Wiem wszystko o tej cholernej bitwie, dziękuję, ustępuję pola. – I co, nie będziesz już pastorem? – Będę. Idę na rok do klasztoru. Potem albo zostanę tam, albo wrócę do świata akademickiego. Powinnam obronić doktorat. Siedział w milczeniu, zbulwersowany. W pokoju było ciemno. Jane sięgnęła ręką, włączyła lampę i usiadła w kręgu światła. Był zahipnotyzowany jej pięknem, łagodnym ruchem, kiedy usiadła nie na krześle, ale na podłodze obok niego, rękami objąwszy nogi. – Jane… – Ludzie mają zupełnie błędne przekonania o zgromadzeniach. – Ja nie mam o nich żadnego przekonania, wiem tylko, że nie możesz się zamykać w żadnym z nich. – Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? – Chryste, ty się tam… zamurujesz. Po co? Dla jakiej sprawy? – Jeśli powiem: „żeby się modlić”, nie będę oczekiwać głębszego

zrozumienia. Nie mówmy o tym. – Nie mogę tego tak zostawić. – Dlaczego? Dlaczego to zawsze tak irytuje ludzi? Nie chcę się kłócić. Nie chcę już walki. Proszę. – No to rób swój doktorat, jeśli tego chcesz, powinnaś to zrobić. – Później. Może tak. Może nie. Ale tamto najpierw. Przez dłuższą chwilę cisza między nimi była tak całkowita, tak absolutna, że nie wiedział, czy wolno mu ją przerwać, czy zdoła jeszcze powiedzieć do niej choć jedno słowo przez resztę życia. Ta cisza była jednocześnie oddaleniem, miarą czasu i nieobecnością dźwięku. Była przestrzenią, przez którą bał się podróżować. – Nie chcę, żebyś to zrobiła – powiedział. Wyglądała na zaskoczoną. – Proszę, nie. To niegrzeczne, kiedy się mówi: „A co cię to obchodzi?”, niemniej… – Właśnie, że mnie to obchodzi. – Jak to? Nawet nie przychodzisz do kościoła. – Była zdziwiona i nie rozumiała go. – To nie ma nic wspólnego z kościołem. – I w ogóle z niczym. Nie jestem też kapelanem policji, tylko… – Chryste. Nie, nie chodzi o zawód… o ciebie. Wstał i podszedł do okna. Pamiętał, jak stał po drugiej stronie i rozmawiał z Maksem Jamesonem. Krzaki wycięto i mógł dostrzec światła w domu kantora rozjaśniające ogród. – Chcę cię widywać. Chcę, żebyś tu została. Roześmiała się. To był lekki śmiech, nie grubiański, nie szyderczy. Ale roześmiała się, zanim co*kolwiek powiedziała. – Simonie, nie znasz mnie. Prawie się nie widywaliśmy. – Bardzo chcę cię poznać. Dlatego przyszedłem, żeby gdzieś z tobą wyjść, ale lepiej jest tutaj. Następnym razem wyjdziemy. – Nie. Nie będzie następnego razu. Dziękuję. Pochlebia mi to i

naprawdę lubię twoje towarzystwo. Dzisiejszego wieczoru żadne z nas nie powinno być samotne. Ale na tym koniec. – Wstała. Podeszła do okna, stanęła obok Simona i dotknęła jego ramienia. – Simonie, mogliśmy zostać dobrymi przyjaciółmi, mogliśmy razem pracować. Coś w tym stylu? Bardzo się cieszę, że przyszedłeś dziś wieczór. Ale teraz powinieneś już iść. Krew jakby skrzepła mu w żyłach. Wieczór był ciepły, a jemu zrobiło się zimno. – Dlaczego, nasze spotkanie to taki straszny pomysł? – Bo jestem niewłaściwą osobą. Wierz mi na słowo. – Nie mogę. Muszę wiedzieć dlaczego. – Nie chcę nikogo. Nigdy nikogo nie miałam. Miałam… inne rzeczy. – Na litość boską, Jane, nie marnuj się. Co ci przyszło do głowy? – Nie martw się. Nie zostanę w Lafferton z wszystkich tych powodów, o których słyszałeś, a żaden z nich nie ma nic wspólnego z tobą. No bo właściwie jesteś dla mnie obcy. Nie zostaję tutaj, to nie miałoby sensu. Nie chcę cię zwodzić, Simonie. To byłoby bardzo niewłaściwe. Jesteś miłym mężczyzną. – Dlaczego to brzmi tak, że nie chciałbym nim być? Uśmiechnęła się. – Zasługujesz na odpowiednią osobę, a to nie ja. Po prostu nie. I nie mam ochoty dalej tego wyjaśniać. Kiedy wyszedł i ruszył przez ogród z powrotem do Cathedral Close, było prawie tak samo ciepło jak w południe. Powietrze stało nieruchom*o. Simon nie skręcił w lewo, w stronę swojego zaułka, ale w prawo, za bramę, w stronę labiryntu brukowanych ulic wiodących do placu. Wokół ludzie siedzieli na ławkach, tłoczyli się w pubach, jedli późne posiłki w dwóch restauracjach, chińskiej i tajskiej. Obserwował dwóch młodych mężczyzn i kobietę chwiejących się

pośrodku ulicy. Byli pijani, ale na razie nie sprawiali kłopotu. Przeszła rodzina z niemowlęciem siedzącym na ramionach ojca i chłopczykiem obijającym mu się o nogi. Pamiętał takie noce, kiedy było za gorąco, żeby spać. Całymi godzinami wyglądał przez okno, sycąc się zapachami nocy, rozmawiając szeptem z bratem. Nikt nawet nie wpadł na pomysł, żeby ich wyprowadzić na spacer i pozwolić radować się miejskim wieczorem. Uśmiechnął się, wspominając matkę. Odczuwał ból na myśl o jej stracie. Strata. Wieczna przegrana. Wiedział, że robi się ckliwy, ale nic go nie obchodziło, nawet to, jak wydobyć się z przygnębienia, w które wtrąciła go odmowa Jane Fitzroy. Był też zły, ale nie na nią, tylko na siebie, że jest takim głupcem. Dotarł do rogu, gdzie miasto, sklepy, puby i kawiarnie ustępowały domom mieszkalnym. Stare Miasto. Siatka ulic nazywana Apostles. Za nią leżało Wzgórze. Za Wzgórzem szerokie aleje bogatszych przedmieść Lafferton. Sorrel Drive. I dalej, do obwodnicy i Bevham Road, dróg prowadzących na wieś, do wioski siostry i wioski rodziców – ojca, poprawił się, teraz tylko ojca. Jadąc na wschód, dojeżdża się w końcu do Starly Tor, a potem do samego Starly, do tłustego stada terapeutów New Age i hipotetycznej linii łączącej prehistoryczne miejsca obdarzone magicznymi właściwościami. Odwrócił się. Zawsze uwielbiał to miejsce. Znał je lepiej niż siebie. Ale zmieniało się. Na krawężniku siedziała banda nastolatek. Jedna próbowała zdjąć z siebie ubranie. Inna wymiotowała. Dwie wymachiwały jednorazowymi aparatami fotograficznymi i wrzeszczały. Ominął je, poszybowały za nim sprośności. Pięć lat temu nie byłoby tutaj takich dziewczyn. Rodzina z małymi dziećmi tłoczyła się teraz w samochodzie, obaj chłopcy spali jak powalone kłody. Czego chciał? Jane. Miłości. Dzieci. Życia, jakie wiodła jego siostra. Jane.

Tak. Utkwił mu w głowie jej obraz, jak siedzi na podłodze pod lampą, z nogami, które objęła ramionami, i włosami jak u anioła. Prawie zakochał się w Frei Graffham, ale gdyby żyła, odkochałby się na pewno. Podobała mu się Diana. Nigdy jej nie kochał. Były też inne kobiety, ale wobec żadnej nie żywił poważnych uczuć. Niektóre go kochały. Może wszystkie. Starał się o tym nie wiedzieć. Jane. Nie był w stanie myśleć o niej, uwięzionej w zgromadzeniu – można to nazwać klasztorem, wszystko jedno, i tak było to mnóstwo kobiet, które frustracja i histeria zgromadziły razem. Myśl o tym sprawiała, że zbierało mu się na mdłości. Jeśli chciała wrócić na uniwersytet, to była w tym przynajmniej jakaś nadzieja. Nie, nie dla niej. Dla niego. Mógłby się z nią kontaktować, pisać do niej, spotykać się z nią, chodzić za nią, przekonywać. Jak, na Boga, ma pójść za nią do jakiegoś cholernego klasztoru? Dotarł do arkad wychodzących na zaułek. Kamienie katedry skąpane były w łagodnym srebrze światła reflektorów. Simon zawahał się. Wróci. Zmusi ją, żeby go wysłuchała. Niczego w życiu tak nie pragnął. Ale nie potrafił zbliżyć się do niej znowu. – Do diabła – powiedział na głos. Poszedł szybko uliczką, otworzył samochód i wsiadł. Dziesięć minut później podjeżdżał do pracy. Niewielu ludzi będzie się tam teraz kręcić. Zawsze znajdzie się jakaś papierkowa robota do odwalenia, to jest chwila spokoju i nikt nie przeszkadza. Pracy nie brakuje. – Szefie? Coś się stało? – Sierżant dyżurny podniósł wzrok znad komputera i zaskoczony popatrzył na inspektora. – Nic – powiedział Simon, idąc w stronę schodów. – Nic a nic. – Miło słyszeć. – Sierżant pochylił głowę i znów zaczął stukać w klawisze.

– Nic a nic. Pracował prawie do drugiej. Uporządkował biurko. Kiedy wychodził, z policyjnej furgonetki wyładowywano trzy z dziewczyn, które widział wcześniej. Jedna miała krew przyschniętą na policzku. – I co się patrzysz? Ja was, kurwa, oskarżę o molestowanie, cholerni faceci. Na sekretarce były zachowane dwie wiadomości, jedna od Pauli. – Simonie. Paula Devenish. Chciałabym ci coś pokazać. Czy mógłbyś wpaść do mnie jutro, około jedenastej? Druga była od ojca. – Miałem nadzieję, że zastanę cię w domu. Zastanawiam się, czy moglibyśmy razem zjeść obiad któregoś dnia. Czy zechciałbyś oddzwonić? Simon nalał sobie whisky. W mieszkaniu było gorąco. Otworzył wszystkie trzy wysokie okna, żeby wpuścić nocne powietrze. Paula. Poprzednim razem, kiedy prosiła, żeby wpadł, a nie chodziło o właśnie prowadzoną sprawę, pytała, czy chciałby stanąć na czele nowej brygady antynarkotykowej albo czy byłby zainteresowany czymś podobnym w związku z pedofilią internetową. Tym razem będzie to pewnie zarządzanie ruchem. Jezu. Ale zaraz rano będzie musiał zajść do komendy, podobnie jak będzie musiał oddzwonić do ojca, umówić się z nim na lunch i wysłuchać kolejnych mamów, żeby został wolnomularzem. Ale w głosie Richarda Serraillera była jakaś ledwie wyczuwalna, dziwna nutka. Simon wahał się, czy nazwać to potrzebą, ale z pewnością była to prośba. Nikt inny nie mógł na to odpowiedzieć, tylko on sam.

39 Komisarz Devenish powiedziała, że chciałaby go widzieć około jedenastej, ale w jej rozkładzie dnia „około” nie występowało. Drzwi otworzyły się przed nim, kiedy wskazówka dotarła do równej godziny. – Dwie rzeczy, Simonie… sprawy uprowadzania dzieci. Jeśli laboratorium kryminalistyczne w North Riding w końcu dokona pozytywnej identyfikacji szczątków Davida Angusa, to myślę, że jego matka będzie chciała tam przyjechać. To czasem pomaga. Co o tym myślisz? W jego myślach pojawił się obraz plaży i górujących nad nią klifów, a potem ciemnej, wilgotnej jaskini z wysoko położoną półką skalną, na której dotykał kupek małych kości. Pokręcił głową. – Tam jest inaczej niż na ładnej, zielonej łączce, kiedy już wszystko zostało uprzątnięte. – Wiem. Ale jednak to konieczne. – Chcesz, żebym się z nią skontaktował? – Poczekaj, aż będziemy mieli wyniki. Potem spotkaj się z nią. Daj jej szansę. Jeśli będzie chciała, żebyś się tam z nią wybrał, zrób to. Otworzyły się drzwi. Sekretarka wniosła tacę z kawą i biszkoptami. Zmiękcza mnie, pomyślał Serrailler. Zarządzanie ruchem. – Byłam na zebraniu Związku Wyższych Oficerów Policji w

Ministerstwie Spraw Wewnętrznych – powiedziała Paula Devenish. – Pojawiła się nowa inicjatywa. – I byłoby cynizmem z mojej strony, gdybym powiedział: „Co… jeszcze jedna”? Uśmiechnęła się. – To program pilotażowy. Kilkoro z nas zostało poproszonych, żeby przedstawić specjalnych kandydatów. Jeśli była to inicjatywa związku i ministerstwa, to przynajmniej prawdopodobieństwo, że chodzi o zarządzanie ruchem, jest niewielkie. – W głównym zarysie jest tak: powstanie specjalny zespół – Nadzwyczajna Grupa Operacyjna do spraw Wyjątkowych Przestępstw – składająca się z pięciu lub sześciu wyższych funkcjonariuszy, wybranych z różnych jednostek. Z tej jednostki podałam tylko twoje nazwisko, Simonie. Powiedz, co o tym sądzisz? – Mogę zapytać, w jakim celu podałaś moje nazwisko? – Oczywiście. Żebyś tym pokierował. – Nie mam odpowiedniego stopnia. – Wraz z zatrudnieniem otrzymałbyś stopień detektywa nadinspektora. A w pierwszym roku prawie na pewno dalszy awans. – Gdzie będzie się mieścić ta nowa jednostka? – Każdy z członków zespołu zostanie tam, gdzie jest, z oddelegowaniem do jednostki, kiedy zostanie wezwany. Ale chciałabym, żebyś przeniósł się tutaj, do komendy. – Jako? – Inspektor. – A co to znaczy: wyjątkowe przestępstwa? – Ten termin jest wynikiem kompromisu. Chodzi o więcej niż poważne zbrodnie. Mówimy, że wszystkie przestępstwa traktujemy poważnie, ale oczywiście bywają przypadki większej i mniejszej wagi. Wyjątkowe znaczy coś innego.

– Jak na przykład zamordowane dzieci. – Tak. Kolejnym przykładem może być Harold Shipman. Poza waszymi kompetencjami pozostają przestępstwa zorganizowane, a jak wiesz, w większości wypadków oznacza to narkotyki albo wszystko, czym trudni się urząd imigracyjny, sekcja specjalna i tak dalej. Myślę, że chodzi tu o uznanie czegoś za wyjątkowe, kiedy się pojawi. Simon dopił kawę. „Bierz na poważne swoją pierwszą reakcję” – to była jego dewiza już od dawna, szczególnie w pracy. Stanowiła odmianę powiedzenia: „słuchaj swojego instynktu”. Jego pierwsza reakcja była pozytywna. Podniecenie. Obietnica. Potem dopiero przyjdą rozważania, zastanowienie. Ale wiedział, że Paula lubi bezpośrednie i natychmiastowe odpowiedzi, bez względu na to, czy się jej spodobają. – Pierwsza reakcja? – spytała. – Tak. Dobrze, że przedstawiłaś moje nazwisko. Zobaczymy, co będzie dalej. – Dalej będzie konkurs. Nie umiem powiedzieć, czy to dobry, czy drętwy projekt… – Wzruszyła ramionami. – Ja popieram ciebie, Simonie. W piątek mam spotkanie w ministerstwie. Uniósł brwi. Ale Paula Devenish już wstała. – Wiedziałam, że się zgodzisz. – Dziękuję, pani komisarz. – Przy okazji, przykro mi, że tracimy Nathana Coatesa. – Mnie też. Ale powinien rozwinąć skrzydła, a on uwielbia samodzielność. Jim Chapman miał go na oku od początku. – Trochę się obawiałam, że ciebie też. To był kolejny powód, żeby przenieść cię do tej grupy operacyjnej. I zawiadom mnie, co pani Angus chce zrobić. Musiała mu przypomnieć. Przecież nie zapomniałby o Marilyn Angus, kiedy nadejdzie potwierdzenie, że jej syn to jedno z ciał z jaskini.

Wsiadł do samochodu i zadzwonił do Cat. Właśnie skończyła zabiegi. – Wracasz do domu? – Cześć, braciszku. Tak sobie wyobrażasz pracę lekarza? – Jesteś na niepełnym etacie. – Ha. – Masz czas na lunch? – Co się stało? – Jest sprawa, jak powiedziałby Sam. – Może zjesz ze mną pół kanapki w przychodni. – Weź godzinę wolnego… Spotkamy się w Horse and Groom o wpół do pierwszej. Rozłączył się, zanim zdążyła zaprotestować. Pub, znany w całej okolicy z dobrej kuchni, zaczynał się właśnie zapełniać, kiedy dojechał tam kwadrans po dwunastej. Zajął stolik i usiadł z piwem przy drzwiach do ogródka. Światło słoneczne wpadało do środka, a drzewo obsypane wczesnymi śliwkami sprawiało, że Simon poczuł nagły przypływ optymizmu. Chciał tej nowej pracy. Był zaskoczony, że tak bardzo jej chciał. Być może komisarz Devenish potrafi czynić cuda. Nie pozwolił sobie na myśli o Jane Fitzroy ani o wczorajszym wieczorze. Odrzucenie sprawiło mu ból, chociaż zrobiła to łagodnie. Pomyślał, że nie miało to związku z nim, po prostu odrzuciła wszelkie bliskie związki z własnych, szczególnych powodów. Wiedział, że gdyby pozwolił sobie na rozpamiętywanie swojej krzywdy, poczułby się bardziej winny za to, jak zachował się wobec Diany. W pubie było jak w ulu, kiedy tuż przed pierwszą wpadła Cat. – Wyglądasz na zmęczoną. – Daj spokój. Boże, jaka ja jestem głodna, od wieków nie jadłam porządnego lunchu, chyba że sama go ugotowałam. – Tablica z menu

wisiała na ścianie naprzeciwko. – Mam kupę roboty. Dziś po południu idę do przychodni, wieczorem mam zastępstwo za Dereka Wiksa. Bóg wie, kiedy znowu coś zjem. – I to jest kobieta, która zadowala się połową kanapki. Jedz, ile się da. – Właśnie… sałatka z krabów i awokado, potem dorada. I piwo imbirowe. Simon patrzył na siostrę od baru, gdzie poszedł, żeby złożyć zamówienie. Owszem, Cat wyglądała na zmęczoną, ale też szczęśliwą. Straciła resztę nadwagi, której tak trudno było się jej pozbyć po urodzeniu trzeciego dziecka, była opalona, wyglądała młodziej. – Myśl o Australii wyraźnie dodaje ci wigoru – powiedział, stawiając przed nią piwo. – Dziękuję. Twoje zdrowie. Wiesz, rzeczywiście nie mogę się tego doczekać. Masz rację. Nie chciałam jechać. Opierałam się jak szalona, ale teraz wszystko przemyślałam i tęsknię za tym nowym życiem. Mnóstwo słońca i wody, surfing i to rozkosznie niefrasobliwe australijskie podejście do życia. – Nie przesadzaj. – Wiem. Wrócimy, na pewno. Poza tym jest tato. – Wieczorem zostawił mi wiadomość. Chce zjeść ze mną lunch. – Przyprowadź go tutaj. – Znowu będzie o tych cholernych wolnomularzach. – Już raz mu odmówiłeś. Będzie się czuł samotny, tak długo byli małżeństwem. – Hm. – Wiem. Mama miała trudny orzech do zgryzienia, ale chyba coś się poprawiło między nimi. Jakoś od roku. Nie wiem co, ale coś się wydarzyło. Poprawiło się. – Tego się obawiam. Ty wyjedziesz, a ja będę musiał zajmować

się tatą. – Coś jeszcze? – Dziś rano widziałem się z komisarz Devenish. Podano sałatę Cat i świeże sardynki dla niego. Jadła i słuchała, jak opowiada jej o grupie operacyjnej. – Wolę o tym nie myśleć za dużo, bo mogę się tam nie dostać. Będzie zażarta walka o miejsce. Paula ma dobrą pozycję wśród naszych szefów, ale jej koledzy użyją wszelkich brudnych sztuczek, żeby miejsce dostał ich kandydat. – Chcesz tego. Wycisnął cytrynę do sardynek. Ich zapach, zmieszany z ostrą wonią soku, był wyraźny i apetyczny. – Tak, naprawdę tego chcę – odparł. – Powinnam umieścić cię wysoko na liście swoich modłów. – Wiesz, praca nie jest dla mnie najważniejsza. Patrzył, jak zbiera ostatnie kremowe płatki kraba na widelec. Chciał jej powiedzieć o Jane. Że zostali przyjaciółmi, choć rzadko się dotąd widywali. Ale Cat mogłaby o coś pytać, przerwać mu, mogłaby… Nie. Gdyby powiedział siostrze ze szczegółami o tym, co stało się poprzedniego wieczoru, wiedział, co by odpowiedziała: „Dobrze ci tak. To nie jest dziewczyna dla ciebie, rozumiesz?” Nie chciał, żeby Cat go upokorzyła, i nie miał ochoty ani na jej docinki, ani współczucie. Zdumiewały go uczucia, jakie wywołała w nim Jane. Były nowe, żywe, zupełnie nieoczekiwane i nie ustępowały. Tak, to zbyt osobiste. Niewiele spraw zatajał przed siostrą, ale o tym jej nie powie. – Mówiłam ci o domu w Sydney? Piętrowy, z dużym ogrodem dookoła i tarasem tuż nad morzem, dwadzieścia minut od szpitala – jest nowy i specjalnie zbudowany dla trzech stażystów. Szkoły…

Słuchał. Naprawdę nie mogła się doczekać wyjazdu. Wierzył, że wrócą, tak jak obiecała. Siedzieli teraz nad puddingiem i kawą. – Nie będzie nas do maja – powiedziała Cat. – Będę tęsknił za wami wszystkimi, ale jakoś to zniosę, szczególnie jeśli wypali sprawa z tą robotą. Wy przecież wrócicie. To mama nie wróci. – Dotarło to do mnie dopiero wczoraj wieczorem. Naprawdę. Hannah powiedziała coś o Hallam House… że ogród będzie zaniedbany, bo dziadek nie wie, jak się nim zająć. – Co do tego ma rację. Nie powinien tam zostawać, będzie tam tak boleśnie samotny. – Tylko mu tego nie mów. – Pewnie. Wyszli do samochodów. – Wydawało mi się, że się spieszysz. – Bo tak jest. Trzymaj się. – Zatrzymała się i popatrzyła na niego. – O co chodzi? Tylko o mamę? – Jasne. – Kłamczuch. – Nie mogę o tym mówić. Tylko tyle zdołał z siebie wycisnąć. Cat wsunęła mu rękę pod ramię. – Powiedz. Zadzwoniła jego komórka. Nathan Coates. Simon wysłuchał krótkiej informacji. – Muszę jechać, żeby odwiedzić Marilyn Angus. Powiedzieć, co patolodzy piszą w raporcie o znaleziskach z jaskini. – To David? Pokiwał głową. Cat objęła go, wsiadła do samochodu i pomachała ręką, odjeżdżając.

Simon stał przez chwilę w słońcu. Odjeżdżali jako jedni z ostatnich gości. Było cicho. Gromadka młodych jaskółek zataczała pętle i nurkowała wysoko nad jego głową. Do oczu napłynęły mu łzy, zobaczył promienną buzię Davida Angusa, tę, która codziennie pojawiała się na plakatach i w mediach. Odblokował zamki samochodu i otworzył drzwi, ale stał jeszcze chwilę i patrzył w niebo, obserwując jaskółki.

40 T o takie bezsensowne – powiedziała Marilyn Angus. – Chyba to jest najgorsze. Myśl, że to wszystko jest takie bezsensowne. Padała mżawka i wisiała niska mgła, chociaż powietrze było ciepłe. Serrailler zastanawiał się, czy tak jest dobrze, czy może wspaniały, słoneczny dzień na złotej plaży nie sprawiłby, że ból byłby większy, czy w ogóle jest to bez znaczenia. Jechali nocą. Powiedziała, że chce tam być o świcie, ale nie ma zamiaru nigdzie się zatrzymywać. Większość drogi spędzili w milczeniu, jadąc siecią autostrad pośród dalekobieżnych ciężarówek z kontenerami, on nie znajdował słów na pocieszenie, a ona i Lucy wcale ich nie oczekiwały. – Chcę, żebyś był tylko ty – powiedziała mu w domu. – Żadnych obcych. Nikogo innego. Proszę. Zatrzymali się na twardym piasku, kilkaset metrów od celu. Morze cofało się. Było parę minut po piątej. Widzieli stąd trzepoczącą, czarno-żółtą taśmę policyjną. Szli powoli, w milczeniu, Lucy Angus trzymała się nieco dalej, szła oddzielnie, z oczami wbitymi w piasek. Raz czy dwa zatrzymała się, żeby popatrzeć na zwinięte piaskówki albo rozgwiazdy uwięzione w kałużach między niskimi skałkami, ale nic nie mówiła. Marilyn Angus szła, patrząc wprost przed siebie, jakby córki tutaj nie było. Wiał wiatr od morza, niosąc słoną mgiełkę. Mewy machały

skrzydłami na niebie i siadały rządkami na urwisku, wydając ohydny, kraczący krzyk. Zatrzymali się parę metrów od odgrodzonego taśmą terenu. Tego ranka na prośbę Marilyn Angus nie było tu policji, a zespół kryminalistyczny miał przyjechać dopiero za kilka godzin. – Czy mógłbyś tutaj zostać? – Muszę ci pokazać… – Nie. Mamy latarki. Dam sobie radę. – W porządku. Idź do końca jaskini i… półka jest nad głową. Uważaj na rusztowaniu. Reflektor jest bardzo silny. Marilyn zawahała się. Lucy stała w milczeniu, osobno, na wpół odwrócona, żeby patrzeć na morze. – Lucy? – powiedział Simon. – Jeśli nie chcesz tam wchodzić, zostań ze mną. Ale ona bez słowa przeszła pod taśmą policyjną i weszła do jaskini, nie oglądając się za siebie. Po chwili Marilyn Angus poszła za nią, ale przy wejściu zatrzymała się, a Simon pomyślał, że nie jest w stanie tego znieść i że wróci. Czekał. Mewy wrzeszczały, wznosiły się i zataczały koła. Marilyn weszła powoli do jaskini, trzymając przed sobą wysoko uniesioną latarkę. Szedł wzdłuż plaży. Po dwóch, trzech kilometrach zobaczył ścieżkę wiodącą ze szczytu klifu i półkę, na której tkwił z Ed Sleightholme, czekając na helikopter ratunkowy. Ze swojego miejsca widział, że to urwisko z wąską kruszącą się po bokach ścieżką i występem, na którym we dwoje ledwie mogli się zmieścić. Przebiegł go dreszcz. Szedł teraz powoli, rozmyślał, ale szybko odegnał od siebie natłok myśli, które go dopadły, o matce, o Jane, o Cat i jej rodzinie, wybierającej się na antypody, o nieuchronnym dramacie

ojca. O dzieciach, które umarły na skalnej półce w wilgotnej, zimnej pieczarze w ścianie urwiska. O tym, że może nie dostać pracy, której coraz bardziej pragnął. Zastanawiał się, czy byłby w stanie wrócić tu któregoś bezchmurnego dnia, żeby narysować klify, niezwykłe występy skalne i cienie, mewy siedzące na półkach i krążące po niebie. Odszedł od urwiska w stronę morza. Na falach siedziało teraz więcej mew, unosiły się i opadały jak korki. Gdyby był tu tak po prostu, dla siebie, widoki zachwyciłyby go, mimo szarości i mżawki. Wrażenie przestrzeni i pustki odświeżyło go, przestał dręczyć się myślami, przewidywać, co przyniosą najbliższe miesiące, denerwować, po prostu zanurzył się w poczuciu swobody. Podniósł kilka kamyków i próbował, bez rezultatu, puszczać kaczki, podszedł bliżej do wody, żeby usłyszeć, jak łamią się fale, unoszą się i opadają, unoszą i opadają. Uświadomił sobie, że minęło już trochę czasu, odkąd został sam. Popatrzył na zegarek. Były w jaskini prawie od godziny. Zaczął biec. Marilyn Angus siedziała na wilgotnym piasku, przy ścianie jaskini, uniesioną ręką dotykała śliskiej skały, opuściła głowę. Nie płakała i miał wrażenie, że ledwie oddycha. Tuż obok niej stała Lucy, nieruchoma jak głaz, nie patrząc na matkę, spoglądała na świat, na niebo, na szare morze. Wyglądało to jak jakiś straszny żywy obraz, w którym obie zostały uwięzione, niezdolne do ruchu, do wyrwania się, zrobienia czegokolwiek, złapane w pułapkę własnych myśli, każda z osobna we własnym, nieosiągalnym dla nikogo smutku. Simon cofnął się, od zimnej, pachnącej wodorostami ciemności, i stanął z podniesionym od deszczu kołnierzem. Patrzył na odległą wodę. Czekał.

Podziękowania Jestem niezwykle wdzięczna 202. Eskadrze PoszukiwawczoRatunkowej RAF-u za udzieloną mi pomoc, informacje i objaśnienie, jak wygląda typowa i zazwyczaj niebezpieczna akcja ratunkowa na morzu i w powietrzu. Internetowa strona eskadry www.202squadron.com to przypomnienie o tym, jak wiele zawdzięczamy tym dzielnym ludziom. Pragnę podziękować policyjnemu psychiatrze doktor Jane Ewbank za wiele inspirujących i pomocnych mi rozmów o umyśle przestępcy, jestem też wdzięczna jej mężowi, gastroenterologowi doktorowi Seanowi Weaverowi za zasugerowanie mi wykorzystania BSE w fabule powieści.

Spis treści Tytułowa Redakcyjna 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22

2 3 5 10 16 20 25 30 36 38 43 46 51 56 60 65 68 75 87 93 96 103 117 119

23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 Podziękowania

126 131 137 142 146 149 151 155 157 164 168 174 177 181 185 188 198 206 209

Zagubieni w mroku dusz Tom 2-pdf - PDF Free Download (2024)
Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Lilliana Bartoletti

Last Updated:

Views: 6636

Rating: 4.2 / 5 (73 voted)

Reviews: 88% of readers found this page helpful

Author information

Name: Lilliana Bartoletti

Birthday: 1999-11-18

Address: 58866 Tricia Spurs, North Melvinberg, HI 91346-3774

Phone: +50616620367928

Job: Real-Estate Liaison

Hobby: Graffiti, Astronomy, Handball, Magic, Origami, Fashion, Foreign language learning

Introduction: My name is Lilliana Bartoletti, I am a adventurous, pleasant, shiny, beautiful, handsome, zealous, tasty person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.